Mirek Kopiński – Człowiek Ziemi Złotoryjskiej 2011

Może cię zaskoczę, ale chciałabym, abyś powiedział, jakim byłeś dzieckiem.

Mirosław Kopiński: Niewiele pamiętam, ale wiem, że nie mogłem sobie znaleźć miejsca w grupie. Miałem odstające uszy i wszyscy się ze mnie śmiali, przeganiali. Raz nawet, kiedy już chodziłem do szkoły (dawna SP nr 2), to chłopaki, chyba we czterech, gonili mnie aż na Zagrodzieńską.

Tam wtedy mieszkałeś?

M.K: Tak, ale dość często przeprowadzaliśmy się. Urodziłem się w Jeleniej Górze, potem, kiedy miałem 4 czy 5 lat, zamieszkaliśmy w Złotoryi na Zagrodzieńskiej, a kiedy ojciec założył działalność, to od nadleśnictwa dostaliśmy mieszkanie w Jerzmanicach, a po jakimś czasie wróciliśmy do Złotoryi, ale zamieszkaliśmy Nad Zalewem. I tak co chwilę gdzie indziej.

Rodzice mieli z tobą problemy, czy raczej byłeś spokojnym, grzecznym chłopcem?

M.K: Raczej grzecznym…

Agnieszka Kopińska: Teściowa opowiada, że był bardzo grzeczny, dlatego teraz jest czasami w szoku, gdy widzi, co Mirek wyprawia. Jako dziecko dobrze się uczył i nie sprawiał żadnych problemów rodzicom. Pani Daniluk, jego dawna nauczycielka z podstawówki, która teraz jest naszą sąsiadką, mówi, że to był śpiący królewicz.

Uprawiałeś już wtedy sport?

M.K: Rodzice nie uprawiali żadnego sportu, nie interesowali się nim, dlatego nie byli zachwyceni moim pomysłem, że chcę ćwiczyć akrobatykę. To było w drugiej klasie. W ogóle nie rozumieli, dlaczego chcę to robić. W końcu po serii płaczów i awantur, które urządziłem, zgodzili się mnie puścić na zajęcia. I tak zostałem. Akrobatów trenował wtedy pan Rakoczy, potem pani Lewandowska. Po krótkim czasie weszliśmy do grupy podstawowej. Jeździliśmy dwa razy do roku na obozy sportowe i bardzo często na zawody po całej Polsce.

Miałeś wtedy jakieś sukcesy?

M.K: Zdobywaliśmy medale na Mistrzostwach Polski jako juniorzy, a potem miałem tytuł wicemistrza Polski Seniorów w synchronie. Medale trzymam do dziś.

Obecnie uprawiasz różne dziedziny sportu. Kiedy przeszła ci akrobatyka?

M.K: Akrobatyka to tak naprawdę ćwiczenia ogólnorozwojowe. Tam się tańczy, gra w tenisa, w ping-ponga. Ćwiczenia na trampolinie wyrobiły mi mięśnie nóg, dlatego wykorzystałem to w bieganiu.

Jak rodzice patrzyli na twoje sukcesy akrobatyczne? Byli dumni?

M.K: Może się cieszyli, ale oni nie czuli tego klimatu. Tato raczej nie przywiązywał wagi do moich wyczynów.

Agnieszka Kopińska: Tato Mirka to człowiek, który nigdy nie powiedział synowi, że jest z niego dumny.

M.K: Po prostu uważa, że tylko pracą można do czegoś dojść, a sport nie jest zajęciem poważnym. Szkoda na to czasu. A mnie sport wychował.

Ale droga zawodowa, którą wybrałe,ś nie miała wiele wspólnego ze sportem. Nie poszedłeś na AWF.

M.K: Tak, wybór, przed którym stanąłem, był zasadniczy: albo AWF albo budownictwo lub informatyka i zarządzanie. Jak już wiedziałem, że nie będzie to AWF, to po długich analizach poszedłem najpierw do technikum budowlanego, a potem na budownictwo. Może to geny po tacie. Teraz nie żałuję tej decyzji. Sport można uprawiać całe życie niezależnie od zawodu. A poza tym w sporcie nie osiągnąłbym tego, do czego doszedłem, wybierając swój zawód.

Jak się poznaliście z Agnieszką?

A.K: Mój mąż znał mnie wcześniej niż ja jego.

M.K: Pamiętam kiedyś ćwiczyłem na stadionie, a ona szła z psem. Ładna, wysoka dziewczyna – od razu ją zauważyłem. Potem obserwowałem Agnieszkę. Wiedziałem o niej dużo, między innymi, gdzie mieszka i czasami tak „mimochodem” przejeżdżałem koło jej domu na Asnyka. Bałem się podejść do niej.

 

Mirek Kopiński jest nieśmiały? Nie rozśmieszaj mnie.

A.K: Naprawdę. Nawet już jego tato chciał do mnie podejść i powiedzieć, że podobam się jego synowi.

M.K: To było na jakichś zawodach. Pokazałem tacie Agnieszkę, a on mówi: to idź do niej, ale ja się wstydziłem. Kiedy postraszył, że sam podejdzie do niej, zabroniłem mu. Powiedziałem: kiedy zobaczy, jak ty wyglądasz, to co ona pomyśli o mnie.

Miłe. A ile wtedy miałeś lat?

M.K: Chyba już 20.

I długo jeszcze się wstydziłeś?

M.K: Trochę. Potem oboje zaczęliśmy pracę, ja w Urzędzie Miejskim, a Agnieszka w RPK. Po sąsiedzku. Często się spotykaliśmy, zwykle „przypadkiem” wpadałem na Agnieszkę, aż kiedyś ją zapytałem, czy się ze mną umówi.

A.K: Denerwował mnie, bo snuł się za mną, patrzył się, a ja nie wiedziałam, o co mu chodzi. Kiedy zapytał w końcu, czy się spotkamy, zgodziłam się. Nie miałam planów na wieczór, to się umówiłam. Pojechaliśmy wtedy do Legnicy, spacerowaliśmy do parku, a potem poszliśmy na dyskotekę. Byłam bardzo późno w domu.

I wtedy już wiedzieliście, że będziecie razem?

A.K: Nie. Ale Mirek kuł żelazo póki gorące. Po czterech miesiącach wziął mnie do hotelu i się oświadczył. I co miałam zrobić? Nie wiem, jak się odmawia, bo ja nigdy nie odmawiałam. Dwa razy już byłam zaręczona, to teraz też powiedziałam: dobrze.

M.K: Był pierścionek, były kwiaty, kelnerka uprzedzona o wszystkim…

Efekciarsko.

M.K: Cicho, kameralnie i skromnie. Agnieszce nie zależało na wielkiej imprezie.

Ślub był szybko?

A.K: Nie, trzy lata mieszkaliśmy w tym narzeczeństwie. Nie mieliśmy wielkich środków finansowych, żeby robić wesele, ślub też nam się nie widział, bo dopiero się poznaliśmy.

M.K: Ja chciałem wesele, Agnieszka – nie. I ciągle się o to spieraliśmy. Dla mnie było naturalne, że jak się chce z kimś być, to trzeba wziąć ślub, zrobić wesele…

A.K: Mnie ślub nie był do niczego potrzebny, nie jestem z tych, co marzą o białych sukniach, welonie i ryżu we włosach. Ale sprawa sama się rozwiązała. Mirek założył firmę budowlaną, jednoosobową, a ja mu trochę w tym pomagałam. Ale był problem, kiedy chciałam go reprezentować w urzędach. Nie mogłam nic w imieniu Mirka zrobić. Nie byłam ani wspólnikiem ani pracownikiem. Nie byłam nawet jego żoną. Trzeba było sprawę sformalizować. I powiedziałam: Skoro mamy być razem, to się pobierzmy.

M.K: Cała Agnieszka.

Twoja rodzina, Agnieszko, akceptowała ten wybór?

A.K: Po śmierci mamy wychowywała mnie babcia. A babcia nie lubiła Mirka. Powiedziała: Wyjdziesz za niego po moim trupie. Jak powiedziała, tak sie stało. Nasz ślub był rok po babci śmierci. Kiedy babcia umarła, Mirek bardzo się mną opiekował i to utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest właściwym kandydatem na męża.

M.K: Nie mów, babcia przed śmiercią uścisnęła nas i powiedziała, żebyśmy byli szczęśliwi.

Nic już nie stało na przeszkodzie, by wziąć ślub.

A.K: To nie było takie proste. Znowu zaczęły się konflikty. Moja babcia nie była z tych, co to modlą się z różańcem i biegają do kościoła, dziadziuś też nie był bogobojny i tak mnie wychowali. W mojej rodzinie liczył się tylko taki ślub przed urzędnikiem państwowym, przed godłem narodowym. Natomiast u Mirka w rodzinie ślub przed ołtarzem był najważniejszy. Ja chciałam załatwić formalności w urzędzie, potem wpaść do Swatki na szampana i iść do domu, a po drodze u Zwierzyńskiego może jeszcze zrobić zakupy. Tak to widziałam. Moja teściowa natomiast nie wyobrażała sobie, żeby Mirek nie miał ślubu kościelnego. W końcu poszliśmy na kompromis i były dwa śluby w jeden dzień: w urzędzie i w kościele, choć to był już czas po podpisaniu konkordatu, w 2005 roku.

Kopińscy przyjęli cię z otwartymi rękami?

M.K: Moja rodzina powiedziała, że jak skrzywdzę kiedyś Agnieszkę, to dostanę wp….ol.

A.K: Nie tylko od nich. Nie wiem jak to jest, że zwykle w ludziach wzbudzam opiekuńcze uczucia i tak też było w przypadku rodziny Mirka.

M.K: U nas zawsze szanuje się kobiety. I się nimi opiekuje.

Małżeństwo to sztuka kompromisu. W waszym przypadku to chyba konieczne. Jesteście zupełnie różni – ogień i woda.

A.K: Tak, wiele razy musiałam iść na ustępstwa. Różni nas dużo: Mirek kocha ruch, ja uwielbiam odpoczywać z książką i z kawą na tarasie.

M.K: To prawda – wszędzie mnie pełno. Inaczej niż Agnieszki.

A.K: Trochę się do niego dostosowałam, bo zaczęłam uprawiać sport, ale on nie zaczął czytać.

M.K: Nieprawda, czytam. Mam swoje książki o sporcie, marketingu i zarządzaniu, czytam czasopisma budowlane. Tam też jest bardzo dużo liter.

A.K: Trzeba było widzieć, jak kiedyś dla świętego spokoju pojechał ze mną do teatru. Ale się męczył. Wytrzymuje tylko w Teatrze Lalek, kiedy jedziemy tam z Anią. Bo są przerwy.

Nie boisz się, ze żona straci cierpliwość do ciebie?

M.K: Nie, nie boję się, aczkolwiek nie zdziwiłbym się.

Jakim jesteś ojcem dla Ani?

M.K: Dobrym, wydaje mi się, że nawet bardzo dobrym. Ania spędza ze mną miło czas, aczkolwiek tego czasu nie jest za dużo. Jeździmy na nartach, na biegówkach, chodzimy na tenis, ping-ponga.

Czytasz jej bajki?

M.K: Tak, dziesięć razy mniej niż Agnieszka, ale czytam. Tak naprawdę jest u nas podział ról. Agnieszka jest od kultury, a ja od sportu.

A.K: Kiedy jadą na zawody, jestem z nimi. Kibicuję im. Ostatnio na Biegu Piastów. Ania też tam startowała.

 

Przewidujecie dla Ani karierę sportową?

A.K: Kiedy okazało się, że jestem w ciąży i urodzę córkę, Mirek stwierdził, że małą będzie mistrzynią świata, ale jeszcze nie wie w czym.

M.K: Jeśli będzie miała do czegoś talent, zrobię wszystko, by go rozwinęła. Ma wszelkie predyspozycje, by osiągać sukcesy sportowe.

A.K: Dajemy jej wiele możliwości w każdej dziedzinie. Chcemy Anię rozwijać wszechstronnie, dlatego, jak mówiłam – nie tylko sport, ale i wyjazdy do teatru jej umożliwiamy. Mnie nikt tak nie kierował i to smutne.

M.K: Ostatnio Ania uprawia tenis i ćwiczy balet.

Twoja firma trochę się rozrosła od czasu, kiedy sam w niej pracowałeś.

M.K: Najpierw tylko projektowałem, ale że dobrze szło, pojawiły się pieniądze. Stwierdziłem, że ich nie przejem, tylko zainwestuję. Najpierw kupiłem program do projektowania, a jak się zwróciło, to wydałem pieniądze na rusztowania. I tak to szło – nie na konsumowanie, tylko na firmę. Kompletowaliśmy sprzęt (zawsze wolałam mieć swój niż pożyczać), a jak był sprzęt, to robiliśmy wykonawstwo….Obroty rosły 20-, 30-krotnie. Potem zrobiłem wypożyczalnię sprzętu…Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Dopiero teraz, po siedmiu latach zaczęliśmy z tych pieniędzy wreszcie korzystać.

A.K: Mieliśmy po drodze małe kryzysy, największy to bankructwo jednego z deweloperów, z którym współpracowaliśmy. Zamiast przewidywanych pieniędzy, dostaliśmy w rozliczeniu mieszkanie.

Powiedz, czy brakowało ci doznań, że wymyśliłeś Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów? Skąd ten pomysł?

M.K: Nudziłem się. W firmie szło. W domu spokój. Nic się nie działo. A po mieście chodziły słuchy, że ludzie chcieliby mieć imprezę sportową w Złotoryi. To wymyśliłem.

A.K: Mirek kiedyś powiedział: Słuchaj, a jak byśmy zrobili taki bieg terenowy? No to mu mówię, żeby zrobił. To było na takiej zasadzie, że Mirek mówi: Może byśmy poszli na spacer? A potem dzwoni telefon i plany się zmieniają, zostajemy w domu. Dla mnie pomysł Mirka był z grupy tych mało realnych i niezobowiązujących. A on dalej gadał o biegu. W końcu wymyśliliśmy, że to mógłby być Bieg o Złoty Toporek Rzeźnika. Wtedy pomyślałam, że Mirkowi może uda się zrobić imprezę, ale nie dla więcej niż 20 osób.

M.K: A ja jestem taki, że jak coś chcę, to do tego dążę. Jak chciałem mieć firmę, to ją założyłem, chciałem mieć Agnieszkę, to się z nią ożeniłem…Chciałem zrobić imprezę, to ją zorganizowałem. Wiedziałem, że to ma być duże przedsięwzięcie za wielkie pieniądze, dlatego postanowiłem organizacyjnie liczyć na siebie.

Jak w końcu doszedłeś do ostatecznej formuły imprezy i do…nazwy.

M.K: Na forum zlotoryja.info rzuciłem temat i zacząłem szukać pomysłów na nazwę. Kolega o nicku „Strateg” wymyślił Półmaraton Szlakiem Wygasłych Wulkanów. I to był mój pierwszy kontakt z wygasłymi wulkanami. Agnieszka tak patrzyła na mnie, co robię, a ja siedziałem trzy wieczory i czytałem o wulkanach.

A.K: Bo on nie miał geografii z panem Frąckiewiczem, dlatego nie wiedział.

M.K: Internet mi wszystko powiedział. Jak już był pomysł na nazwę, wtedy ruszyłem do różnych ludzi, do Partnerstwa Kaczawskiego, do państwa Rozpędowskich z Dobkowa… Potem pan Foryś się nami zainteresował. Jeszcze impreza się nie odbyła, a on już gratulował. Na razie pomysłu.

Impreza miała świetną oprawę medialną. Przynajmniej pierwsza edycja.

M.K: Najlepszą robotę wykonała stacja TVN. Oni nagrali reportaż jeszcze przed Biegiem. Sami się do mnie zgłosili.

A.K: Bo my dobrze się wstrzeliliśmy z imprezą. Wtedy przed Biegiem wybuchł wulkan na Islandii i cały świat mówił o tym zdarzeniu. Przy okazji odkryto dla mediów wulkany w Polsce.

 

Jak oceniasz ten pierwszy Bieg? Były jakieś niedociągnięcia, porażki? Czy same sukcesy?

M.K: O porażkach niech mówi Agnieszka, bo ona takie rzeczy pamięta. Ja – tylko sukcesy.

A.K: Nie pamiętam żadnych porażek. Docierały do nas entuzjastyczne opinie, gratulowano świetnej imprezy. Muszę dodać, że znajomi deklarowali jeszcze przed imprezą swoją pomoc i wykorzystałam ją. Wystarczył jeden telefon, a miałam grupę koleżanek, które zostawiały swoje rodziny i krzątały się ze mną nad zalewem dwa dni, choć miały przyjść na chwilkę. Pamiętam, że medale przyjechały do nas dzień przed Biegiem i trzeba było je zakładać na łańcuchy. Nie czułyśmy opuszków palców, a paznokcie miałyśmy pozdzierane całkiem. Po Biegu wszyscy byliśmy w wielkim szoku, że nam wyszło. Nawet nasi wrogowie zamilkli.

M.K: Drugi Bieg ściągnął jeszcze więcej zawodników. Nawet niepotrzebna nam była pomoc TVN-u, by promować imprezę. Zubilewicza też nie potrzebowaliśmy.

Co było najtrudniejsze w organizacji Biegu? Zebranie pieniędzy?

M.K: Nie, mentalność ludzi, którzy nie wierzyli w imprezę. Nawet moi współpracownicy byli sceptyczni. I z tym musiałem walczyć. Dopiero potem dzieliłem zadania. Ludzie je wykonywali, choć do końca nie rozumieli, po co. Powiem tak – efekt osiągnęliśmy dużym nakładem pracy. Przez dwa miesiące nie pracowałem, tylko organizowałem Wulkany. Jakby tak dalej poszło, firma by mi zbankrutowała. Drugi Bieg poszedł łatwiej. Każdy wiedział, co ma robić. Bardzo nam pomogła druhna Ewa Miara. Kiedy okazało się, że trzeba pomóc w obstawianiu trasy, zadzwoniła do dyrektora Zakładu Poprawczego w Jerzmanicach, a on oddelegował grupę wychowanków z opiekunem, którzy ustawili się wzdłuż trasy i pilnowali przestrzegania regulaminu przez zawodników.

Najtrudniejsze jest znaleźć motywację w głównej grupie organizatorów – niestety przychodzi taki moment, że wszystko przeradza się w komercję, a zadania muszą być wykonywane bardzo profesjonalnie, na 100%. W związku z tym zatrudniliśmy w naszej organizacji menadżera na pełny etat, który spina wszystko w jedną całość, bo tego po prostu jest za wiele. Ale systematyczna praca przez cały rok powoduje, że wszystkie problemy i zadania w większości się rozwiązują bez specjalnego obciążenia.

A.K: Pierwsza edycja pochłonęła Mirka bezgranicznie. Na dodatek my nie bardzo wiedzieliśmy, o co mu chodzi i w konsekwencji wiele spraw załatwiał sam.

M.K: Przecież wszystko wam tłumaczyłem, tylko mnie nie rozumieliście.

A dziwisz się?

M.K: Nie.

Jakie masz plany na III edycję Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów?

M.K: Wyciągnąć dobre wnioski z poprzednich. Planuję zrobić imprezę idealną – „szytą na miarę” – bez przepychu, ale doskonale zorganizowaną. Planujemy znów zorganizować bitwę na starcie. Chcemy zrobić trasę bardziej widowiskową, tak żeby kibice widzieli po kilka razy zawodników Biegu w akcji. Będą wielkie wozy z drewnem do przejścia, dużo ognia, trochę mniej wody. Nie rezygnujemy z naszych imprez towarzyszących – płukania złota nocą, festynu podróżnika, nordic walking, biegów dzieci i młodzieży. Wprowadzimy klasyfikacje rodzinne i wiele innych inicjatyw.

Ucieszyło cię, że zostałeś wyróżniony tytułem Człowiek Ziemi Złotoryjskiej?

M.K: To dla mnie ważne, że zostałem zauważony, a dokładniej zostało zauważone to, co robimy. Ułatwi nam to podtrzymanie pozytywnych relacji ze sponsorami i partnerami, będziemy bardziej wiarygodni dla nowych sponsorów. Widać, że ludzie, do których się zwracam o pomoc, bardziej przychylnie patrzą na współpracę. Jednym słowem – wszystko, co pozytywnie wpływa na wizerunek Biegu Wulkanów, bardzo mnie cieszy. Mogę też zapewnić, że nie spoczniemy na laurach, tylko będziemy rozwijać naszą inicjatywę, promować ją w Polsce i w Europie.

 

Nie wszystkim spodobał się ten wybór.

A.K: Najwięcej krzyczą ci, co nic nie robią.

M.K: Zawsze mówię, że mam połowę przyjaciół i połowę wrogów. Tak jest i będzie, ale trzeba robić swoje.

 

Iwona Pawłowska