Późną jesienią minionego roku do księgarń trafiła “Tarnina” Marty Kucharskiej. Czekałam bardzo na ten dzień, ponieważ znałam już fragmenty powieści i wiedziałam, że opisane w niej wydarzenia będą mocno osadzone w realizmie magicznym Gór i Pogórza Kaczawskiego. Zresztą słowa klasycznie opisujące powieść, jak “wydarzenia”, “akcja”, “bohater” nie do końca do „Tarniny” pasują.

To kaczawska opowieść drogi, niekoniecznie tej wyrażonej kilometrami. Już w grudniu mieliśmy szczęście gościć Martę w Miejskiej Bibliotece Publicznej na spotkaniu autorskim, które przeciągnęło się do późnych godzin  wieczornych – tyle mieliśmy pytań. A i tak nie wyczerpaliśmy wszystkich. Dlatego wracamy do autorski i drążymy dalej….

Od kiedy mieszkasz na Pogórzu Kaczawskim? Co Cię urzekło tutaj, a co byś zmieniła?

Na Pogórze Kaczawskie przyjechałam mniej więcej sześć lat temu. Trochę z przypadku, o ile przypadki są. I miejsce to na tyle mnie urzekło, że zaczęłam przyjeżdżać tu regularnie, wpierw na weekendy, następnie coraz częściej, w każdy możliwy czas.  Obecnie mogę powiedzieć, że tak, mieszkam na Pogórzu Kaczawskim, choć na pół etatu, bo jednak cały czas związana jestem z Wrocławiem i okolicami. A co mnie urzekło? Przede wszystkim przyroda. Bliskość natury, lasów. Spokój, przestrzeń na oddech, na zatrzymanie się. I bezpieczna odległość od hałaśliwego miasta i ruchliwych szlaków turystycznych.

W ostatnich tygodniach miałaś kilka spotkań autorskich na terenie Pogórza, wywiad w Radio Zamek Nadaje, Twoje książki można kupić w Młynie Wielisław – czy czujesz się już częścią lokalnej społeczności?

W coraz większym stopniu tak i bardzo mnie to cieszy, gdy jestem przedstawiana jako autorka, pisarka z Pogórza Kaczawskiego. Pogórze Kaczawskie wiele mi dało i daje, to miejsce, w którym napisałam większość stron mojej powieści pt „Tarnina”, to niejako miejsce „narodzin” „Tarniny”, stąd każde działanie jak np. spotkanie autorskie w tych okolicach, jest dla mnie szczególnie ważne. Bardzo cieszą mnie spotkania z czytelnikami z Krainy Wygasłych Wulkanów, przez to, że dzielimy wspólną przestrzeń, jak i przestrzeń, która stała się inspiracją do niejednej sceny z powieści, już jesteśmy pewnymi nićmi związani.

Kraina Wygasłych Wulkanów okazuje się krainą indywidualności, kiedyś przez dziennikarza Grzegorza Kaplę Góry Kaczawskie nazwane zostały nawet “ciągle nieodkrytymi Bieszczadami Dolnego Śląska” – jak Kaczawy wyglądają z Twojej perspektywy?

To prawda, od sześciu lat niezmiennie poznaję to miejsce i lokalną społeczność, i przyznaję – nie brakuje tu indywidualności i miejsc nieodkrytych. W powieści piszę o „drogach prowadzących na manowce”, które nierzadko prowadzą lepiej niż te znane, wygładzone, i to drogi jakich wiele w Krainie Wygasłych Wulkanów. Tak jak wpierw powiedziałam, gdy mówię Pogórze Kaczawskie – wpierw myślę o przyrodzie. O tym tunelu z liści, którym przyjechałam pod Ostrzycę w pewien lipcowy wieczór. Ale to także kraina indywidualności z uwagi na ludzi, którzy tu mieszkają od lat albo od całkiem niedawna, którzy inspirują się tym miejscem. Jedni dbają o szeroko pojęte dziedzictwo tych obszarów, restaurują szachulcowe domy, odnawiają zabytki, inni skupiają się na przyrodzie: zbierają zioła, wiją kosze z wikliny, kolejni starają się dać upust swoim twórczym umiejętnością: malują obrazy, zajmują się ceramiką, nagrywają podcasty; są i wreszcie tacy, którzy o tym miejscu piszą 😉

Czy śmierć jest w Polsce traktowana jak temat tabu? Polacy mają sporo tabu – dla jednych to będzie przemoc w domu, dla innych już sama choroba, a jeszcze innych kwestie dotyczące intymności. Śmierć towarzyszy nam na każdym kroku, jest martyrologiczna i bardzo polska – jakby trochę historycznie przepracowana – jak to wygląda ze strony lekarza ?

Tak, uważam, że śmierć jest u nas nadal tematem tabu i może nawet bardziej niż w przeszłości. Oczywiście codziennie media zasypują nas informacjami dotyczącymi katastrof, wspominasz polską martyrologię, ale to śmierci nam odległe, czasem wręcz wirtualne. A mi chodzi o tę śmierć w promieniu kilku kilometrów, czasem metrów.  O śmierć z ludzką twarzą, najbardziej bliską, pojmowaną indywidualnie, gdy tracimy kogoś bliskiego, gdy mamy odejść albo towarzyszyć komuś, kto odchodzi. Nierzadko nie wiemy wtedy jak się zachować, jak przy kimś trwać, jak poradzić sobie z licznymi trudnymi emocjami. Wolimy wypierać albo udawać, że nie zauważamy, zamiatać pod dywan. Tak jak wspomniałam – to są bardzo trudne sytuacje, a jednocześnie bardzo wpisane w naszą egzystencję tutaj; pewnym jest, że kiedyś się pojawią. Moje osobiste doświadczenia dały mi przekonanie, że można się pożegnać dobrze i to może dać nam siłę w dalszym życiu. To była jedna z głównych myśli przewodnich, gdy zaczynałam pracę nad „Tarniną.” Z drugiej strony z pełną pokorą zaczynam twierdzić, że może nie zawsze jest to możliwe. I to też jest ok. Jest taki wiersz Herberta pt. „Brewiarz”, pisany akurat z perspektywy osoby odchodzącej, gdzie podmiot mówi:

życie moje

powinno zatoczyć koło

zamknąć się jak dobrze skomponowana sonata

a potem przedstawia argumenty, że tak już się nie stanie. Że odejdzie w pewnym niedokończeniu, wśród porwanych akordów, dysonansach i jazgotach. W tym też pewnie jest sporo prawdy. Co nie znaczy, że i tej drodze życia, widzianej z różnych perspektyw, nie warto poświęcić sił, starań, energii. I „Tarnina” była taką próbą – by tę śmierć trochę z szafy wyjąć.

Jak wyglądał COVID ale na I linii frontu? Jak bardzo różniła się praca lekarza zakaźnika podczas epidemii od pracy przed pandemią? Czy ta pandemia może być porównywana do historycznych zaraz, które dotykały nas w przeszłości?

To trudny temat i który na tyle mnie poturbował, że póki co rzadko do niego wracam. Wpierw był ogromny stres, wysiłek zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Poświęcenie się pracy, strach, że mogę kogoś zakazić. Obawy o bliskich, mniej o siebie. Emocje i stany, które przychodzą mi na myśl, gdy wracam do tamtego czasu to: strach, smutek, bezradność, wyczerpanie. Żal, rozczarowanie, rozgoryczenie, złość. O każdym mogłabym niejedno powiedzieć, ale chyba jeszcze nie chcę. Cieszę się, że to minęło i znów możemy się spotykać.

Jesteś lekarzem medycyny podróży – czy to znaczy, że należy Cię odwiedzić przed wyjazdem w egzotyczne kraje czy po powrocie 😉 ?

Z założenia poradnie medycyny podróży należy odwiedzać przed wyjazdem, najlepiej 2-3 miesiące wcześniej, by mieć czas odpowiednio się przygotować, zdążyć przyjąć zalecane szczepienia itd. Obecnie pracuję w poradniach hepatologicznych i chorób zakaźnych, ale jak sił i czasu starczy, postaram się i taką poradnię na Pogórzu Sudeckim uruchomić. Ale to jeszcze chwila 😉

W jednym z wywiadów czy podczas spotkania mówiłaś o stażu w Afryce – w jakim kraju go odbyłaś? Jak bardzo różni się leczenie pacjentów w Afryce i upraszczając w Europie ?  Kiedyś kursujące między Wrocławiem, a Krakowem spotkałam grupę studentów medycyny ze Szwecji, którzy studiowali / mieli praktyki u nas w kraju. Na pytanie dlaczego Polska, z humorem odpowiedzieli, że jak w Szwecji zgaśnie światło to lekarz nic nie zrobi – a my (Polacy) ciągle potrafimy coś zaradzić – czy jest podobna analogia z Afryką ?

Miałam szansę odbyć staże w Tanzanii i Ghanie. Piękne miejsca, szczególnie dobrze wspominam Ghanę i ludzi tam mieszkających. Radosnych, uśmiechniętych, pełnych dobrej i życzliwej energii, choć wg europejskich standardów moglibyśmy powiedzieć, że mają oni bardzo mało. Nieco więcej niż to, co na sobie. I niejednego moglibyśmy się od nich uczyć. Zaczynając od prostych radości z tego, co się ma.

A jak bardzo różni się leczenie? To też temat na dłuższe spotkanie albo wykład. Na pewno dostęp do diagnostyki i leczenia w Europie jest nieporównywalnie większy; to co dla nas jest standardem tam zwykle nie; co w dużej mierze spowodowane jest sytuacją ekonomiczną, choć tych czynników wpływających na dostępność leczenia jest znacznie więcej. Proste ubezpieczenia obywateli umożliwiają co najwyżej położyć się w szpitalu, posiłki i pościel trzeba mieć już własną, za każdą procedurę, lek czy nawet zestaw do kroplówki musi zapłacić już pacjent lub rodzina. W porównaniu do średnich dochodów diagnostyka i leczenie są bardzo drogie. Np. cena wykonania tomografii głowy to jak dwie pensje, co zwykle jest ograniczeniem w przeprowadzeniu właściwej diagnostyki. Ale są też narodowe programy lekowe, które działają bardzo dobrze, są za darmo i ratują wiele osób. Tak jest z pacjentami zakażonymi HIV albo z gruźlicą. Bardzo dobrze jest też leczona malaria a dostęp do leków jest łatwy. Natomiast gdy masz owrzodzenie kończyny zostaje ci ją przemywać octem albo skorzystać z ziół. Na ziołach i medycynie naturalnej tubylcy znają się bardzo dobrze.

W Twojej książce jest dużo magii – mnóstwo natury, prawdziwe zielarskie, epickie opisy i Mietlica, która jest jedną z najbardziej wyrazistych postaci. Czy spotkałaś na Pogórzu jakąś wiedźmę, która stała się inspiracją dla tej postaci?

Oj, myślę, że niejedną 😉  Ale tak, mam w otoczeniu kilka osób, które stały się inspiracjami przy budowaniu literackich postaci. Tak jak ci wcześniej powiedziałam – wcześniej pokochałam Pogórze Kaczawskie, poznałam trochę lokalny koloryt a dopiero potem zaczęłam pisać. Także miałam już trochę barwnego materiału.

Kiedy kolejna powieść i czy jest szansa, że także wydarzy się na Pogórzu Kaczawskim ? Czy może kontynuacja „Tarniny”?

Póki co muszę jeszcze odpocząć po „Tarninie.” To były co najmniej trzy lata intensywnej pracy. Ale myślę, że w tym roku zacznę gromadzić materiały i pomysły do kolejnej powieści. Mam już pewne prześwity, ale to jeszcze za mało. I pozwolę sobie na tym etapie jeszcze nic nie zdradzać.

No i na koniec „Miasteczko” z Twoje powieści to Złotoryja, Świerzawa, Lwówek Śląski czy może Wleń ?

To utkane z tych co znam, też z tych, które wymieniłaś. Ale literatura ma to do siebie, że daje możliwość uniknięcia dosłowności i przez to powiedzenia znacznie więcej. I niech tak zostanie.

Rozmawiała: Katarzyna Iwińska