Dzieciństwo na Syberii

Urodziłem się 28 lipca 1938 roku w Grodowicach w powiecie Dobromil, województwo Lwów. Moi rodzice: Józef i Bronisława, z domu Myrta byli rolnikami. Miałem starszą siostrę Danutę. Nasi rodzice prowadzili na tyle duże gospodarstwo, że mogli sobie pozwolić na najmowanie ludzi do pracy, a mamie pomagała w domu służąca oraz niania do dzieci.

Mieli także koniuszego. Powodziło nam się dobrze. Mieliśmy duży murowany dom. Podobno po wojnie powstała w nim szkoła. Ze względu na stan posiadania zostaliśmy uznani za kułaków i wywiezieni w 1939 r. na Syberię. Prawdopodobnie sąsiad Ukrainiec doniósł Rosjanom, że nie oddaliśmy złota.

Ojciec pomagał mu całe życie, bo nie miał konia ani maszyn. A on tak się odwdzięczył… Razem z nami wyjechali dziadkowie ze strony ojca. Dali nam 10 minut na spakowanie się. Tatę trzymał Ukrainiec pod bronią, a mama chwyciła, co się dało. Mieliśmy tylko to, co na sobie. Wszystko musieliśmy zostawić. Najpierw byliśmy za Uralem w krasnojarskim kraju, gdzie rodzice pracowali w lesie przy wyrębie drzew. Ja z siostrą chodziliśmy do utworzonego przez Rosjan przedszkola w „posiółku” (posiełok – wieś).

Tam trzeba było mówić po rosyjsku. Tato został inwalidą, połamał obie nogi przy spuszczaniu drewna do rzeki. Strażnicy nie ostrzegli go, żeby się odsunął. Nie dbali wcale o ludzi. Polacy byli dla nich wrogami, poza tym nie było tam lekarza. Ojciec do końca życia chodził o kulach i o lasce. Pamiętam potężny mróz, przed którym chroniły jedynie kufajki i walonki. W 1940 r. przewieźli nas do sowchozu „Sowiecka ziemia” w rejonie biełozerskim, w obwodzie Chersoń.

Na zesłaniu przebywaliśmy do marca 1946 r. W tym czasie urodziła się jeszcze jedna siostra – Kazia, ale niestety zmarła z głodu, ponieważ mama nie miała czym jej karmić. Babcia, gdy jechała na zesłanie, ukryła we włosach trochę złota. Za nie dostała od Rosjanki wiaderko obierek, nawet jednego ziemniaka nie dała. Żywiliśmy się lebiodą, grzybami, pokrzywami i trawą. Mleka nie widziałem na oczy. Siostra taty z rodziną uciekła stamtąd pierwszym lepszym statkiem (najpierw do Afryki, potem do Anglii i na końcu wyjechali do Stanów).

Była taka możliwość, jej dzieci były starsze. Ojciec jako inwalida, do tego z małymi dziećmi, nie dałby rady. Wiosną 1946 r. wywieźli nas pociągiem tutaj – na Zachód. Dotarliśmy na stację w Złotoryi i dalej, gdzie kto chciał. Ojcu zaproponowali Biegoszów, ale powiedział, że nie pojedzie „Z lasu do lasu”.

Przyjął nas do siebie leśniczy z Nowego Kościoła. Po dwóch latach znaleźli dla nas ten dom. Większość domów była pozajmowana albo wyszabrowana przez ludzi z centralnej Polski. W naszym mieszkała jeszcze starowinka Niemka z sublokatorką na piętrze. My zajęliśmy prawą stronę na dole. Z Niemką dzieliliśmy się jedzeniem, które mama przynosiła z kuchni w pałacu. Gotowali w niej dla robotników z PGR. Musieliśmy ukrywać się z tym, że pomagamy Niemce.

Dom, ogród i pole dostaliśmy jako mienie przesiedleńcze, ale za wyposażenie (łóżka, komody, szafy, krzesła,itp. ) musieliśmy zapłacić. Tato nie był w stanie sam uprawiać pola, więc trzeba było wynajmować ludzi do roboty. Pracował jako stróż w kamieniołomach i potem w kopalni. My z siostrą poszliśmy do szkoły. Uczniowie byli w różnym wieku. Moją nauczycielką była pani Kulik. Najbardziej nie lubiłem uczyć się rosyjskiego. Zdobyłem zawód ślusarza i spawacza gazowego. Pracowałem w kopalni i w warsztacie na „Lenie”. Ożeniłem się, urodziło się nam dwoje dzieci: córka i syn. Moja żona Barbara pochodzi ze Sławkowa w w województwie krakowskim (ob. śląskie).

Zamieniła dla mnie miasto na wieś. Żyjemy zgodnie, już 57 lat po ślubie. Ojciec żony spędził wojnę na robotach w Niemczech, ciężko pracował w kopalni w Westfalii. Nieraz oberwał kilofem po plecach od sztygara. Udało mu się stamtąd uciec przed końcem wojny. Teściowa została sama z dziećmi, nie było co jeść. Syn zbierał rozsypany węgiel na stacji. Przynajmniej było ciepło, ale głodno. Gdy mąż wrócił, bali się, czy po niego nie przyjdą. Nasze życie było różne. Po wojnie ludzie nie ufali sobie, dopiero po latach nawiązały się przyjaźnie, unormowały się stosunki międzyludzkie.
W rozmowie z panem Marianem Szuberem wzięły udział żona, córka i siostrzenica.
Wioleta Michalczyk