05 lutego 2025

Pewnego razu, na zaproszenie Fundacji „Trood” do Złotoryi przyjechał instruktor, współzałożyciel szkoły tańca we Wrocławiu „Street Dance Academy”. Zwycięzca licznych dolnośląskich i krajowych turniejów w tańcu towarzyskim. Parokrotny mistrz Polski w Hip-Hopie federacyjnym. Wicemistrz świata w duecie z Karoliną Szymańską. Zdobywca 3 miejsca w duetach z Pawłem Gajem w „Rytmach Ulic”, jednym z większych undergroundowych zawodów w Polsce i zwycięzca Mistrzostw Polski w „United Dance Organization”.

Fundacja „Trood” zatrudniła go do projektu „Złotoryja Tańczy”. Przyjechał i został. Od kilku lat uczy złotoryjskie dzieciaki tańca, a dzieciaki go uwielbiają. Jest pełen energii i humoru, zaraża pasją i uczy życia. Daje radość nie tylko dzieciom, bo występy jego wychowanków, co najmniej trzy razy w roku podziwiane są przez setki złotoryjanek i złotoryjan. Ale zapłaciła za to wysoką cenę. Jego dzieciństwo szybko się skończyło. Oddajmy mu głos:

„Nazywam się Michał Czyżewski i urodziłem się 8 lutego 1989r. we Wrocławiu, gdzie mieszkałem całe życie. Od pół roku na stałe mieszkam już w Złotoryi i tu budujemy z żoną nasz nowy dom. Tańczyć zacząłem kiedy miałem siedem lat. Po prostu przyszła do szkoły moja późniejsza instruktorka Mariola Szymańska, wzięła wszystkie dzieci na próbną lekcję w ramach WF i wyłapywała, jak to wtedy mówili, „talenciaki”. To był nabór do grupy tańca towarzyskiego. W drugiej klasie, z całej grupy zostałem tylko ja z kolegą, przyjacielem z podwórka. Wtedy motywowaliśmy się nawzajem. Później on został mężem mojej partnerki, a teraz doskonale współpracujemy.

Udało mi się wtedy wybić i trafiłem do jednego z lepszych, jak na tamte czasy, studiów tańca na Dolnym Śląsku. Szybko zacząłem tańczyć turniejowo z córką instruktorki Karoliną Szymańską. Pląsałem sobie nie tylko w tańcu towarzyskim, ale także rozpocząłem naukę innych stylów. Tak więc od 2 klasy skończyło się moje dzieciństwo, bo treningi były dzień w dzień. Tak to wyglądało. Koledzy po szkole szli na piłkę a ja na trening. Moja przygoda z tym klubem skończyła się, jak byłem już w liceum.

Potrzebowałem już czegoś innego, jakichś innych bodźców a Klub mi tego nie gwarantował. Stwierdziłem, że czas pójść już swoją drogą. Szukałem nowej partnerki, bo dalej głównym moim stylem był taniec towarzyski. Takiej partnerki  szuka się naprawdę ciężko. Miałem dwa podejścia, ale kiedy tańczy się z jedną partnerką przez 10 lat, trudno się zgrać z kimś innym. Podjąłem wtedy trudną decyzję. Tańczę i chcę to robić, ale zrezygnowałem z tańca towarzyskiego, pomimo osiągniętej klasy „A” w tańcu latynoamerykańskim i standardowym. Pozostałem przy, szumnie to nazywając „Hip-Hopie”. Uważam, że była kwestia mojego szczęścia. W momencie, kiedy odszedłem z mojego klubu, otrzymałem propozycję pracy w Akademii „Esense”. Odszedłem w kwietniu po mistrzostwach Polski, a zacząłem pracować już na przełomie maja – czerwca. Zaczynałem od małej 4-5 osobowej grupki, ale już rok później otrzymałem propozycję poprowadzenia warsztatów na festiwalu w Lądku Zdroju. W tym czasie prowadziła mnie bardzo dobra trenerka Gosia Gietler, która miała nade mną pieczę w takich formach jak „jazz” i „funky jazz”.

Zostałem zauważony. Pojechałem na jedne warsztaty, drugie warsztaty, a w międzyczasie pojawiło się „You can dance”. To już popchnęło całą falę popularności tańca nowoczesnego. Nie tylko tańca towarzyskiego i ludowego. Ta branża zaczęła się bardzo, bardzo rozwijać. Nagle okazało się, że mam nie jedną grupę, czy dwie, ale grafik mam wypełniony codziennie od godziny 17. Do 21. Znowu doszedłem do momentu, kiedy stwierdziłem, że coś mnie blokuje, że nie ilość się liczy, lecz jakość. W przeciwieństwie do właścicieli zatrudniającego mnie studia tanecznego. Razem z bratem Piotrkiem stwierdziliśmy, że trzeba stworzyć coś swojego. Piotr zaczynał od „Break Dance”, a w porównaniu do mnie to były dwa różne światy. To okazało się jednak fajnym dopełnieniem. Mój brat jest ode mnie starszy o 5 lat. Ale z różnych względów porzucił taniec towarzyski, właśnie dla „Break Dance”, ale poprawnie powinienem powiedzieć „bboying”. Nikt wtedy nie myślał o studiu tańca. Chcieliśmy wynająć w szkole jakąś salę i wziąć dla każdego jakąś grupkę, może po dwie. Ale tak się złożyło, że na pierwsze zajęcia zgłosiło tyle osób, że ruszyliśmy pełną parą.

Jak tylko odszedłem od swojego klubu, jeszcze w te same wakacje, nie pojechałem na obóz taneczny, pląsać jak inne dzieciaki w Polsce. Ludzie tańczą na całym świecie, to może czerpać stamtąd? W końcu kolebka „Hip-Hopu” to jest Nowy York i Paryż, a „Pop Dance” to Los Angeles. Pierwsze poważne szkolenie odbyłem w Londynie, po 4-6, czasem nawet 8 zajęć dziennie. Potem już rok w rok jeździliśmy z bratem do Los Angeles. Szkoliliśmy się w, już nieistniejącym „Debi Reynolds Dance studio”, założonym przez tę znaną aktorkę, także musicalową.

Potem znaleźliśmy się w „Movement Lifestyle” założone przez Sean’a Overisto. Stamtąd pochodzi cała struktura „Hip Hopu”, tego który możemy oglądać w teledyskach. Samo źródło było oczywiście w NY, ale LA, tak jak u nas Warszawa, wchłonął cały ten przemysł i ludzi, nawet z NY. Tam byli najlepsi instruktorzy, których potem zaczęliśmy ściągać do Polski. Brian Friedman, który był choreografem prawie wszystkich gwiazd muzycznych, Andy Jay, czy Jaquel Knight. Zaczęliśmy nawiązywać kontakty i udało się zapraszać ich do Wrocławia i naszej szkoły, kiedy już powstała. I tak co roku przez 10 lat. Od 15 lat, od kiedy istnieje nasze studio tańca, udało nam się ściągnąć ponad 60 różnych instruktorów ze Stanów, Japonii, Europy. To jest jednak prestiż, jakość i wiedza z pierwszej ręki.

Żeby zacząć zajęcia potrzebowaliśmy salki, do której mielibyśmy dostęp 24 godziny na dobę. No i udało się. Duża przestrzeń 200 m2. Fajnie! Problem zaczął się w zimie, kiedy okazało się, że nie ma ogrzewania. Wracamy do zajęć po przerwie bożonarodzeniowej, a na sali plus 1 stopień C. Kupiliśmy dwie duże nagrzewnice i trzeba było sobie radzić. Po roku oczywiście wypowiedzieliśmy umowę. My jak my, jesteśmy przyzwyczajeni do tańczenia na tarasie, na kawałku linoleum, które kupili nam rodzice, no ale uczestnicy? Dla nich potrzebujemy czegoś lepszego. Znowu szukaliśmy, chodziliśmy do różnych prezesów, prowadziliśmy rozmowy, które się przeciągały.

Od strony formalnej pomagał nam nasz przyjaciel Piotr Wawrzynowski, który nigdy nie był tancerzem, ale jest doktorem zarządzania i analiz. Dosłownie na dwa tygodnie przed rozpoczęciem nowego sezonu, kiedy wszystkie inne szkoły  miały już swoje lokum, a my dosłownie nic i było już „po ptakach”, trafiliśmy na ul. Nabycińską do budynku „Centrobetu” i tam w przeciągu półtorej godziny została podpisana umowa. Los tak chciał, a prezes pan Mazur był bardzo przychylny. Mogliśmy tam robić co chcemy, jak chcemy i do tego było to studio takie jak chcieliśmy, czyli „undergroundowe”, które się znajduje w piwnicy i ma dwie małe szatnie. Wszystko, czego chcieliśmy w tamtych czasach. Wcześniej było tam archiwum jakiegoś banku i magazyn gazety „Metro”. Wylewki musieliśmy zrobić sami. Tak powstał „Street Dance Academy” i działamy w tym miejscu do dzisiaj.

Zostanie instruktorem nie jest unormowane w Polsce. A to jest praca z ciałem i ktoś, kto bez specjalistycznej wiedzy wynajmie sobie salkę, zacznie uczyć, może wyrządzić szkodę. Zły skłon może doprowadzić do poważnej kontuzji. Są oczywiście kursy instruktorskie. Ja taki przeszedłem, więc mam „papierek” instruktora „Hip-Hopu” z Ministerstwa Polityki i Pracy Socjalnej i Ministerstwa Edukacji Narodowej. Ale czy czegoś mnie on nauczył? Jeżeli ktoś uważa, że w ciągu dwóch dni po sześć godzin można zostać instruktorem, to na tym samym kursie osoby, które nie potrafiły „rozliczyć” układu, też dostawały takie zaświadczenie. Na zajęciach cały czas tłumaczę, jak wykonać poprawnie ćwiczenie, chodzę i poprawiam sylwetki. Tu wystaje łopatka, tam widzę skręcone biodro i nie są rozciągane te mięśnie, które mają być. No i trzeba cały czas motywować dzieciaki. Jak tylko się odwrócę, to ten nie robi, ten sobie siądzie, „toaleta, siku, piciu” i zdarzają się kontuzje, takie których nie można uniknąć.

Przez cały czas jeździliśmy na zawody. Z grupą naszych instruktorek, a wcześniej naszych tancerek Pauliną Narożnik, Dorotą Jezierską i Basią Olech założyliśmy zespół, który szumnie nazwaliśmy „Super Szóstka”. Mieliśmy wtedy po dwadzieścia parę lat, oni po osiemnaście – dwadzieścia. Dzięki tej grupie, między innymi w Holandii udało się nam zdobyć nagrodę za najlepszy scenariusz – historię choreograficzną na „World of Dance”. Z tym samym układem pół roku później w Niemczech zajęliśmy drugie miejsce. Formacje dziecięce zaczęły wyjeżdżać i zdobywać wysokie miejsca na różnych zawodach. Nasze tancerki rozwinęły własne kariery. Basia Olech jest znaną w Polsce, a może teraz i w Europie, panią choreograf. Zrobiła wiele znanych spektakli jak „Priscilla” dla Capitolu, albo teraz bardzo znany „1989” w teatrze szekspirowskim. Fajnie widzieć, jak nasi sobie radzą, bo rynek taneczny jest bardzo ciężki i nie każdy, nawet utalentowany, może się na nim znaleźć. Przesycony jest szkołami tańca, a teledysków nie kręci się dużo. Nas z Piotrkiem nigdy nie ciągnęło w kierunku popularności typu „You Can Dance”, raczej chcemy uczyć i wychowywać dzieciaki. Chcemy, żeby z naszych lekcji dzieci wynosiły nie tylko kroki taneczne, ale uczyły się być, uczyły się kultury, przebywania z innymi ludźmi i wzajemnego wsparcia, tak jak mnie wychowali moi trenerzy.

Kiedy miałem 8-9 lat, wszyscy się dziwili: „proszę, jaki ten Michałek grzeczny, zawsze ustąpi pani pierwszeństwa, wpuści do windy, itd.”. Taniec towarzyski jest elegancki i to on nauczył mnie właśnie takich manier. Do tego oczywiście przyczyniło się także wsparcie rodziców.

Nasza sala to także miejsce, gdzie dzieci mogą się po prostu dobrze pobawić i zrelaksować.  Jednak taniec to żmudna praca. Rodzice często nie zdają sobie z tego sprawy i mówią: „Bo moje dziecko ma talent”. Talent to raptem 5-10% tego, co dziecko wykorzystuje. To są takie smaczki, że nie boi się wyjść na scenę, czy szybko łapie rytm. Ale ruch to ćwiczenie, ćwiczenie i jeszcze raz trening. A jak się człowiek zmęczy, to jeszcze trochę trzeba wytrzymać. 90% rozpoczynających zajęcia myśli, że już po pierwszych będą umieli się ruszać. Ważne jest także podejście rodziców, którzy kierują się maksymą: „Nasz klient nasz pan”. W naszej szkole jest zasada klient płaci, ale to my wymagamy. Grupa jest oceniana jako grupa, a nie każde dziecko indywidualnie. Przetrenować też jest łatwo i kończy się to zamiast wynikami, stresem, zniechęceniem i rezygnacją. Ale w ciągu roku odpada 1 do 2 osób z 25. osobowej grupy. To niewiele. Starsze dzieci znajdują tu odskocznię poza szkołę, młodsze – fajną zabawę. Dzieci są mocno przebodźcowane, szkoła, potem śpiew, angielski, koreański, bo też się zdarza. Nie ma takich zajęć, żeby się wyżyć, pobyć swobodnie z osobami, z którymi się chodzi do jednej klasy. Tu mają dużo śmiechu i zabawy, bo jesteśmy z bratem pogodnymi osobami. Staramy się z dzieciakami żartować i z nich żartować. Tak naprawdę dzieci czują, że mają tu wsparcie. Nawet w osobistych problemach: z chłopakiem – dziewczyną, „ktoś mnie namawiał do palenia”, czy typowo depresyjne. Mogą się do nas zwrócić i nie zostaną odesłane z kwitkiem.

Ola Roś zaczęła przyjeżdżać do nas, żeby się szkolić, w czasie kiedy tańczyła w złotoryjskiej szkole „WOW”. To były różne okazje, jakieś zawody, czy dni otwarte. Tak, czy siak zaczęło się kiedy Ola napisała do nas, że chciałaby stworzyć, w ramach Fundacji „Trood”, projekt o nazwie „Złotoryja Tańczy”. 

Fundacja miała rozwijać dzieciaki w każdym kierunku. Stworzył ją Grzegorz Roś i Marysia Rogaczewska. Zaczęło się od podnajmowania lokalu na Solnej, gdzie były prowadzone przez kuzyna Oli Michała nieodpłatne zajęcia wyrównawcze z matematyki dla dzieci. Nazywało się to „Tutornia”. Chodziło o rozwój dzieciaków w każdym kierunku. Grzegorz był akrobatą i chciał działać w tym obszarze, ale nie wychodziło. W końcu Ola wzięła to w swoje ręce  i tak to się, pewnego razu w Złotoryi, zaczęło. Powstał projekt taneczny.

Na początku mieliśmy raz czy dwa razy w miesiącu przyjeżdżać w sobotę. Zebrała się jedna grupka, potem druga, trzecia, czwarta, piąta, no i tak to poszło, spodobało się. Wszyscy zobaczyli, że nie jest to tylko pląsanie do muzyki. Angażujemy się cały czas, a dzieciaki się rozwijają. W międzyczasie ten projekt otrzymał dofinansowanie z UM i objął także grupy w Świerzawie. Zajęcia odbywały się najpierw w SP1, teraz Fundacja ma już swoją salę na ulicy Legnickiej. Mamy dobre miejsce. Pojawił się pomysł na szarfy, potem: „..a może by zrobić „Pole dance” (taniec na rurze)?”. Teraz mamy jeszcze tabatę i zumbę, i znowu kończy się miejsce w grafiku.

My z bratem emocjonalnie mocno związaliśmy się ze Złotoryją i z tym, że dzieciaki lgną do tańca i chcą to robić. Dla mnie ważnym stał się ktoś jeszcze.

Z Olą połączyła nas pasja i chęć rozwoju tego wszystkiego. My z bratem mieliśmy swoją wizję i to co zdziałaliśmy we Wrocławiu chcieliśmy zaadaptować w Złotoryi. Ola miała swoją wizję i często kończyło się to kłótniami. Jednak tu rynek jest inny. Tak od spotkania, do spotkania nasze relacje przeszły na bardziej poważniejszy etap i pewnego razu w Złotoryi odbył się nasz ślub. Potem dzieci. Wszystko wyszło spontanicznie, bez żadnych większych planów. Na początku był opór Oli żeby wiązać życie osobiste z życiem zawodowym, ale za dużo było wspólnych rzeczy, żeby nie skończyło się tak, jak się skończyło. Ola jest moją żoną, a ja jestem w Złotoryi.

Jak się już związałem z Olą i zamieszkałem w Złotoryi, to Wrocławia nie zostawiliśmy. Wrocław już inaczej działa. Mamy tam trzy sale taneczne i zatrudnionych 15 instruktorów, są też osoby na recepcji. Do tego dochodziliśmy sami. Kiedyś to ja stałem na recepcji i wyskakiwałem z okienka i mówiłem: „Dzień dobry, w czym mogę pomóc?”. Teraz każdy wie co ma robić, a ja mam tam tylko jeden dzień zajęciowy właśnie w poniedziałki, zresztą tak jak mój brat. Lubię to robić (siedzieć na recepcji). Mam to po mamie, która była główną księgową, też lubię „siedzieć w papierkach”, więc oprócz tego, że w Złotoryi jestem instruktorem w Fundacji, można mnie ciągle spotkać na recepcji. Do września żyliśmy trzy dni we Wrocławiu, trzy dni w Złotoryi, a jeden dzień to były praktycznie dojazdy. Mój tydzień wyglądał tak: w środę wieczorem jechałem do Złotoryi, bo w czwartek były zajęcia, czy w przedszkolu, czy w szkole, piątek, sobota – zajęcia, niedziela – obiad i do domu, do Wrocławia, bo zajęcia. Poniedziałek – zajęcia we Wrocławiu, wtorek – zajęcia biurowe, trzeba pogadać i środa – do Złotoryi, bo zajęcia w czwartek. Mając dwójkę małych dzieci ciężko tak żyć. Nie ma co ukrywać, w Złotoryi łatwiej się żyje.

Pomimo tego, że czas mamy w plecy, bo ciągle mieszkamy u teściów z dwójką małych dzieci i kończymy tu budowę własnego miejsca, mamy zielone światło na organizację kolejnego „Arts Dance Festiwalu”.  Festiwal w Złotoryi organizujemy co roku. Dużo pracy wkładamy w to żeby nie był to zwykły, kolejny konkurs, ale żeby każde dziecko otrzymało jakąś rzeczową nagrodę. Nie tylko dyplom medal i do domu. Przez te 28 lat tańczenia wyrobiliśmy znaczące kontakty w środowisku. Robiliśmy duże rzeczy we Wrocławiu i naszą markę sprowadziliśmy do Złotoryi.

Choreografia to jest cały schemat ruchowy, to zgranie oświetlenia, muzyki, scenografii, strojów, itd. Wszystkie rzeczy, które tańczą nasze dzieci, to nasza inwencja twórcza. Wiadomo, że nowych kroków nie wymyślamy, ale schematy ruchowe, czyli połączenia tych kroków, to już jest nasz pomysł. My nie kopiujemy żadnych ruchów. Nawet jak korzystamy ze znanego utworu, nie oglądamy teledysków, żeby nie zasugerować się „gotowcem”. Halo! Wymyślmy, coś swojego. Pomysł na ruch pojawia się sam w głowie. Do występów „showdance’owych” staramy się dodać trochę humoru i odpuścić szeroko pojętą jakość. Na przykład żeby zrobić szpagat, czy salto, na to trzeba pracować cały rok. Te mięśnie same się tak nie rozsuwają. Fajnie to wygląda, ale jednak większość widzów jest laikami i nie zdaje sobie sprawy ile pracy wymaga dokładne wykonanie jednej figury. Bazujemy na krokach „HH”, które brane są od prekursorów.

Hip-Hop dance to późny etap „bboyingu”. Na całą kulturę „Hip-Hopu” składają się cztery podstawowe elementy: graffiti, muzyka, MC czyli rapowanie i taniec. Tańcem początkowym był „bboying”, popularnie zwanym „Breakdance”. Później to się przerodziło właśnie w „Hip-Hop”. Mój brat, swego czasu jak występował w „breakach” uczestniczył w „Jam’ach” (czyt. „Dżem’ach”) organizowanych na przykład przy zajezdni we Wrocławiu na Wejcherowskiej. Tam, faktycznie rozłożona była mata i był pokaz tancerzy, był DJ, gdzieś tam, ktoś na murze malował graffiti, zupełnie legalnie, bo to było oczywiście ustalone. Ale to się odbywało, tak jak to dokładnie miało miejsce w Stanach. Później Street Dance rozwinął style poboczne, „popping” – taniec robota, który też dzieli się na różnego rodzaju pod style, na przykład „Waving” – opierający się tylko i wyłącznie na falach, jak sama nazwa wskazuje. Jest „Animation” – naśladowanie rzeczy, trochę jak pantomima. Animuje się jakieś rzeczy, np. takie jak kula. Jest coś na zasadzie „Strachanawróble” gdzie porusza się tak dziwnie, jak połamany. Jest „Strobo”, jakbyśmy chodzili w świetle stroboskopów. Jest „House”, jest „Locking”, „Wacking”, mylony z „Vougingiem”. Do beczki ze „Street Dance’m” jest wrzucany „Dance Hall” i jego podstyle. To akurat jest taniec z Jamajki i on ma też swoją „Old School”, a także średnią i nową szkołę. Natomiast „Jazz” to osobny nurt taneczny, to forma teatru tańca, już nie powiem, że jest też „Modern Jazz”, który odchodzi już od typowych struktur technicznych.

No ale, żeby stworzyć w Złotoryi formacje (grupy) jazzowe, to nie mamy już takich instruktorów. Dlatego u nas w stylu „Jazz” występują soliści. Kiedy widzę, że ktoś ma większe predyspozycje, to rekomenduję go na lekcje indywidualne. Są specjaliści w Legnicy, we Wrocławiu, ludzie muszą się rozwijać, a ja nie jestem od wszystkiego.”

Rozmawiał: Jarosław Jańta

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *