06 lutego 2025

Pewnego majowego do południa zadzwonił do mnie kolega redakcyjny Jarek z pytaniem, czy nie chciałabym spotkać się z rodziną, która odwiedziła jego miejsce pracy – siedzibę RPK przy alei Miłej 11. Zgodziłam się, bo była to dla mnie okazja do konwersacji po niemiecku. Okazało się, że Złotoryję odwiedzili potomkowie Marii (ur. 1888) i Hermanna (ur. 1881) Franz, których domem rodzinnym był właśnie ten przy Westpromenade 11, czyli obecnie aleja Miła 11. Gangolf Möller, Christoph Möller, Angelika Franz i Ulfrid Kleinert wybrali się w długo planowaną, sentymentalną podróż do Złotoryi i  okolicy. Dzięki uprzejmości pracowników spółki mogli wejść do środka byłego domu dziadków, a moje wskazówki pomogły im wybrać kolejne cele zwiedzania miasta. Spędzili w naszej okolicy cztery dni. Oto ich sprawozdanie z wyprawy:

– Było to już długo umówione i teraz się urzeczywistniło. My, dwaj synowie córki Charlotty, ur. Franz z  Fuldy i Berlina oraz córka syna Güntera Franz i jej mąż z Drezna chcieliśmy obejrzeć Złotoryję i dawny dom naszych dziadków oraz spróbować pomyśleć i wczuć się w ich ówczesny świat, łącząc skrawki opowiadań z dzisiejszym postrzeganiem. Gdzie mieszkali w Złotoryi, po Gliwicach, Wałbrzychu i Legnicy, od 1918 do 1945 r.? Jakimi drogami, w jakim celu mogli często i chętnie chodzić?

„Wspomnienia naszej mamy o jej dzieciństwie i młodości w Złotoryi i na Śląsku ukształtowały moje dzieciństwo:

– zapach drożdży, wanilii i czarnego bzu…

– smak potraw z mąki, ziół i maku…

– historie o Karkonosze, jeździe na nartach i ucieczce…

– obrazy Westpromenade, Pogórza i Śnieżki…

Na lekcjach geografii marzyłam z palcem na mapie o Śląsku: moja tęsknota za jej ojczyzną obudziła się dawno temu. Jak doszło do naszej wspólnie zaplanowanej podróży? W wieczór poprzedzający wyjazd, ogarnęła nas radość.”

Złotoryja

Naszym pierwszym celem był dawny dom dziadków przy alei Miłej (Westpromenade 11). Znaliśmy go tylko ze zdjęć z zewnątrz i mieliśmy szczęście być miło przyjętym w sekretariacie. Udaliśmy się na piętro, gdzie rozmawiał z nami jeden z pracowników i przekazał, ku naszej radości, kontakt do Wiolety Michalczyk. Jest ona członkiem Towarzystwa Miłośników Ziemi Złotoryjskiej. Przyjechała za chwilę i mogliśmy z nią porozmawiać w ogrodzie po niemiecku. Pomogły nam odpowiedzi Wiolety na nasze pytania. Poczuliśmy się mile widziani i mogliśmy sami lepiej się zorientować. Przygotowała nam jeszcze jedną niespodziankę: przewodniki po Złotoryi i okolicy w języku niemieckim, więc mogliśmy pójść z nimi na rekonesans.

Ogród musiał być w latach 20. I 30. idyllicznym miejscem na uroczystości rodzinne i nawet, dobrze udokumentowane na zdjęciach z 1943 r., wesele średniej córki naszych dziadków – Hildegardy (jej mąż Paul nie wrócił z wojny).  Mogliśmy nawet wejść na jego teren. Sam dom zmienił się. Zamiast pomieszczeń mieszkalnych są teraz małe biurowe pokoje dla urzędników (urząd budowy dróg, ds. odpadów, ścieków i zieleni). Środkowa część między dwoma stronami domu została rozbudowana. Dom i ogród – jako całość sprawiają reprezentacyjne wrażenie, także dzięki dużym pracom renowacyjnym. Bardzo nam się to spodobało. Z tyłu domu jest widok na szkołę, do której uczęszczała cała trójka dzieci: Charlotte, Hildegard i Günter Franz. Czasami, jak opowiadali, potajemnie skradali się na przerwie, aby szybko wypić w domu kakao.

Szkoła z czerwonej cegły ma na parterze i piętrze numerowane klasy, określane jako pracownie. Na ścianach wiszą kolorowe obrazy kwiatów namalowane przez uczennice. Tylko w jednym pomieszczeniu – było to piątkowe południe – słyszeliśmy rozmowy w grupie. Poza tym było cicho, biblioteka była zamknięta. Nie spotkaliśmy nikogo, poza miłą panią na górnym piętrze, która sprzątała korytarz. Na jednej ze ścian wisiał stary obraz szkoły (Budynek Liceum Ogólnokształcącego w Złotoryi w  1890 r.) oraz świadectwo, po niemiecku, o wybitnych, dziennikarskich osiągnięciach uczennic w  ramach projektu medialno – ekologicznego.

Potem doszliśmy do Rynku – klejnotu miasta. Po obu stronach długiego prostokąta Rynku podziwialiśmy okazałe, odrestaurowane renesansowe, barokowe i klasycystyczne kamienice, pokazujące wcześniejszą zasobność, poczucie piękna i pobożność. „To była jedna z piękniejszych godzin naszej podróży: siedzieć w popołudniowym słońcu na brzegu placu ratuszowego i przyglądać się dzieciom, jak rozbawione zagarnęły dla siebie mieszczańskie centrum miasta, nikt im nie przeszkadzał lub prowadził za rączkę, a one znajdowały wciąż nowe pomysły na małe wyścigi parami, trójkami czy czwórkami z jednego końca placu na drugi, także na balansowanie na brzegu fontanny lub skoki do niecki. Mogłam się godzinami przyglądać i cieszyć się, że żaden dorosły rodzic czy mieszkaniec nie upominał ich i nie było kłótni między nimi. Było to uczucie wolności i radości, unoszące się nad placem. Jakże chętnie przeżyłabym to także u nas w Saksonii!”

Rynek 42 ma dla nas szczególne znaczenie: był tu wcześniej ratusz, w którym znajdował się pokój pracy naszego dziadka, który był sędzią sądu rejonowego. Córka Charlotte opowiadała, że jej tato Hermann otwierał okno swojego biura i machał do niej uradowany, gdy przebiegała ze swoją siostrą Hildegard obok ratusza. Także nasza babcia wniosła coś dla miasta. Uczyła nieodpłatnie, m.in. francuskiego.

Spacerowaliśmy przez miasto, wzdłuż murów miejskich i byliśmy poruszeni historycznym wyglądem budynków i ich dobrym stanem. W ten sposób łatwo nam było przenieść się w czasy naszych rodziców i dziadków. W Rynku i przed budynkiem z piaskowca, na którego szczycie jest widoczna zadumana kobieta w kapeluszu, były postawione duże, czerwone, metalowe serce, do których każdy mógł włożyć plastikowe zakrętki i małe pojemniczki (widzieliśmy dzieci, które to z zapałem robiły). Czerwone serca kontrastowały wesoło z szacownymi budynkami.  Odwiedziliśmy także kościół św. Jadwigi, wcześniej musiał się tam znajdować cmentarz, o którym opowiadali rodzice. Zwiedziliśmy kościół Narodzenia Najświętszej Marii Panny z jego epitafiami na zewnątrz i wewnątrz. Podziwialiśmy renesansową ambonę, kenotaf pedagoga Trozendorfa. Nie chcieliśmy dokładniej oglądać empor z  tablicami, m.in. z życia Jezusa, aby nie przeszkadzać, ponieważ akurat ćwiczył duży chór dziecięcy, może na mszę w nadchodzącą niedzielę.

„Pięknym przeżyciem było wejście na wieżę kościelną. Jako jedyny miałem szczęście być punktualnie przed 16.00. Miła pani przy wejściu pomachała mi i zachęciła mnie do wspięcia się po stromych schodach w wąskim przejściu z kolumną pośrodku, trzymałem się liny dla zabezpieczenia. Naturalnie inni zwiedzający, którzy mnie mijali z naprzeciwka, uważali – tak jak ja, aby schować się w bocznych niszach, ponieważ w przeciwnym razie nie przeszlibyśmy obok siebie.  Gdy wszedłem na górę, miałem wspaniały widok na małe, ładne miasto z jego rozbudową za starymi murami miejskimi i na Wilczą Górę, na którą potem chcieliśmy wejść. W ten sposób miałem dobrą orientację na późniejszą drogę tam i z powrotem. Na wąskich schodach czekały na mnie jeszcze dwie niespodzianki: prawie dochodząc do dołu można odbić w lewo i zobaczyć, jak drakońsko cystersi ukarali zbuntowanych braci: kamienny, zimny loch był tymczasowo ich celą, którą mogli opuścić tylko przy pomocy liny. Drugą niespodzianką była biblioteka łańcuchowa. Można ją znaleźć, gdy opuści się wąski zakręt schodów przed wyjściem. Wyjaśnia się szybko, co znaczy ta nazwa: cenne, stare książki były przywiązane łańcuchem dla ochrony przed złodziejami, ale można było je czytać.  Dowiedziałem się, że jeszcze dzisiaj niektóre biblioteki i księgarnie szukają rozwiązań, jak chronić książki przed kradzieżą.”

Z naszego Gold Hotelu wybraliśmy się razem późnym popołudniem na Wilczą Górę. Po tym, jak doszliśmy do pierwszego dużego progu, z którego mogliśmy spojrzeć w dół na dużą kopalnię i do góry na pozostały, stromy, dziwaczny wierzchołek, każdy chodził swoją drogą, aby poznać historyczną górę. Udało nam się dojść na różne wysokości i zastanawialiśmy się, ile przed 100 laty wydobyto z góry bazaltu i czy mógł to być wprawdzie ulubiony, ale może niezbyt bezpieczny cel wycieczek rodziny. Najwyższy punkt Wilczej Góry jest z pewnością bardzo zmniejszony, ale proponuje nam wspaniały widok na Złotoryję i piękną, wiejską okolicę. „Chciałem spróbować okrążyć masyw górski w połowie wysokości i  obejrzeć ten cud z każdej strony – patrząc do góry i na dół. I rzeczywiście było to możliwe. Droga była wprawdzie wciąż węższa, trawa wyższa, ale wegetacja ładniejsza. Wśród zieleni rosły dziko żółte, białe, niebieskie i czerwone kwiaty.  Na polanie zobaczyłem ogromne bryły skalne – każda z nich jest świadkiem określonej epoki historii Ziemi, innego koloru i kształtu. Było to jak mały skansen – nie mogłem tylko przetłumaczyć niektórych opisów. Wąska, dzika, spadzista droga zrobiła się odtąd znowu szeroka, na końcu przeszła w małą wyasfaltowaną ulicę, słyszałem krzyk dzieci i silnik samochodu. Był tutaj mały plac zabaw i miejsce wypoczynku z widokiem na szczyt i wąwóz kopalni. Z drugiej strony rozlegało się wołanie – nie mogliśmy zbliżyć się do siebie. Miałem szczęście, że prawie suchy uciekłem przed nadciągającą burzą.” Pozostali opowiadali po powrocie do hotelu, że zaskoczyła ich w drodze powrotnej lekka burza, ale lało jak z cebra.

Wycieczki do Jawora i w Karkonosze

Półtora dnia poświęciliśmy okolicy Złotoryi. Pojechaliśmy do Jawora małymi, obsadzonymi drzewami, drogami. Kościół, który chcieliśmy zwiedzić, będzie miał wkrótce 370 lat. Zbudowany został w ciągu roku z drewna i gliny, na odległość wystrzału armatniego od Jawora. Ma cztery wspaniale pomalowane empory z historiami ze Starego i Nowego Testamentu, herbami szlachty protestanckiej oraz miejscami dla 6000 wiernych. Na zdjęciu wygląda jak wspaniała sala teatralna Boga. Znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, obok podobnego kościoła w Świdnicy.

 „Nie wiedzieliśmy, co najpierw powinniśmy podziwiać: artyzm budowniczych, którzy z tak małej ilości materiału stworzyli tę budowlę, estetykę dekoracji pomieszczeń, tysiąc tablic z napisami i obrazami. Czy intymność pojedynczych pięter i lóż z widokiem dookoła, ozdoby ambony i ołtarza – organów naprzeciwko na pierwszej emporze.  I boczne nawy z kaplicą chrzcielną i chrzcielnicą. Wszędzie poufnie skrzypiały drewniane deski. Ten kościół nazwany jest Kościołem Pokoju, podobnie jak jego siostra w Świdnicy. Zostały one zbudowane na katolickim Śląsku po zakończeniu wojny 30-letniej, gdy szwedzcy protestanci uzyskali u katolickich Habsburgów trzy kościoły dla ewangelików – budowane poza miastem i w utrudnionych warunkach. I jaka magia z tego powstała! Miłe jest także to, jak zostaliśmy przyjęci jako goście. Były broszury i książki informacyjne oraz nagrania w różnych językach. Mimo że cmentarz wokół kościoła został zlikwidowany, stare nagrobki opierają się o mur kościelny. Zostaje wrażenie cudu, otoczonego przez naturę, chciałoby się świętować tu msze adwentowe i bożonarodzeniowe. Istnieje ok. 100 – letni związek naszej rodziny z kościołem pokoju. Nasza babcia chodziła w Złotoryi po I wojnie ze skarbonką od domu do domu i zbierała na budowę kościoła Marii Panny we Frankfurcie nad Menem – ku pamięci poległych. Babcia była jedną z wielu kobiet w całych Niemczech, które uczyniły ten projekt możliwym. Potem dowiedziała się, że jej zięć, nasz ojciec, był wiele lat ministrantem w tym kościele”.

W mieście był sobotni ruch i stragan pachnący ziołami pod arkadami. Trąbiące auta strażackie, zdziwieni przechodnie, kształtują obraz żyjącego, małego miasta. Następnego dnia pojechaliśmy w kierunku Karpacza. Naszym celem była Śnieżka. Nasi rodzice opowiadali, jak chętnie zjeżdżali stamtąd z góry na nartach. Po drodze zwiedziliśmy jeszcze drewniany Wang. Potem wędrowaliśmy, wjechawszy dwie stacje kolejką na górę. Jako dzieci przewędrowaliśmy i zjeździliśmy na nartach z rodzicami Środkowy Harz i Rhön. Pierwsze odczucie na widok Karkonoszy było przysłowiowe – „ogromne”.  Natrudziliśmy się na ostatnim etapie do najwyższego punktu na Śnieżce. Opłaciło się – imponujący widok w dal przy błękitnym niebie i promieniach słońca pozwolił zapomnieć o zmęczeniu.

Spojrzenie na naszą wizytę w Złotoryi i okolicy, w sąsiedniej Polsce, napełnia nas podziękowaniem i budzi w nas życzenie, aby ponownie odwiedzić ten gościnny, przyjazny kraj. Za poprzednich rządów obawialiśmy się takiej podróży. Spotkaliśmy jednak wielu życzliwych ludzi, zachwycającą przyrodę i zadbaną kulturę, wśród których chętnie przebywamy i do których chętnie wrócimy. 

Tłumaczenie Wioleta Michalczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *