05 lutego 2025

Dolnoślązaczka na roztoczańskim szlaku

0

Na początku XIX wieku pisarze masowo podróżowali na Wschód, szukając tam natchnienia do tworzenia. Rzecz jasna ten Wschód pisany wielką literą. Mnie nie mniej silnie intryguje wschód, ale najbliższy – polski. I tam od kilku lat spędzam przynajmniej część swojego urlopu. Ciągnie mnie w tym kierunku, być może dlatego, że to stamtąd pochodzi moja rodzina, jak zresztą niemal każdego Dolnoślązaka.

Tym razem powróciłam po kilkunastu latach na Zamojszczyznę, na Roztocze. I teraz wirtualnie zabieram tam moich czytelników.

Zanim na dobre zacznie się zachwyt Roztoczem, trzeba zacząć swoją przygodę z tą częścią kraju od Łańcuta. To dość ekskluzywna brama prowadząca na Zamojszczyznę. Zamek w Łańcucie – siedziba magnacka Lubomirskich i Potockich dziś jest dowodem na przepych, jaki towarzyszył życiu najbogatszej polskiej szlachty.

Kompletne wyposażenie komnat zamkowych przenosi w świat, który z znamy z filmów kostiumowych lub historycznych romansów. Do tego park i ogród, w którym feerią barw zachwycają szlachetne, jak zresztą całe otoczenie, róże. Gdy siadem na kamiennej ławce w ich otoczeniu, zastanawiam się, ilu ogrodników dziś zatrudnia zamek, by ogród mógł robić takie wrażenie na zwiedzających. Mniej zachwyca przyzamkowa wozownie z licznymi powozami i karetami oraz – co ciekawe – drewnianym brukiem na dziedzińcu (by stukot końskich kopyt nie był zbyt uciążliwy dla uszu magnatów). Może i wozownia przypadłaby mi bardziej do gustu, gdyby obsługa muzeum była deczko życzliwsza dla turystów i nie pokrzykiwała na nich, niczym furman na wałachy.

Mimo to polecam łańcucki zamek, by choć przez moment przemyśleć, czy fortuna przynosi radość i jest gwarantem szczęśliwego życia. A może ekscytuje tylko tych, którzy jej nie mają? Historia rodów magnackich, szczególnie ta nieujęta na kartach podręczników, pokazuje, że niezależnie od stanu posiadania ludzie mierzą się z podobnymi dramatami. Choć jak mówią – lepiej płacze się w sześciokonnej karecie niż w wiejskiej furmance 😉

Prawdziwe Roztocze warto zacząć smakować od kuchni. To udało mi się już w Zamościu, gdzie na kolację zaserwowano mi pieróg biłgorajski. Nazwa jest dość zwodnicza, bo nie jest to danie z farszu zaklejonego w ciasto, a takie „łyse” nadzienie z kaszy gryczanej, ziemniaków, sera białego i śmietany, co bardziej przypomina pasztet niż wspomniany pieróg. Smak dość oryginalny, szczególnie kiedy oczekuje się czegoś innego, niż się dostaje 😊. Pierogi te serwuje większość restauracji na Zamojszczyźnie, podobnie jak zupę z pokrzyw i lokalne wina owocowe bądź gronowe. Ale do win jeszcze wrócę.

Sam Zamość to według mnie tzw. must have wycieczki na Roztocze. Miasto to poznać powinien każdy Polak, szczególnie kiedy wcześniej nie posmakował rodzimego renesansu.

Bo właśnie w takim stylu jest miasto założone przez pierwszego ordynata – Jana Zamojskiego (znamy go z lekcji języka polskiego jako pracodawcę i sponsora J. Kochanowskiego). Z jednego powodu Złotoryja nie powinna mieć kompleksów wobec Zamościa – jest starsza o prawie 370 lat. Zamość, podobnie jak Złotoryja, otoczony był murami obronnymi, jednak ich wielkość i stan zachowania robią spektakularne wrażenie. Nie mniej fascynująca jest najbardziej chyba znana w kraju starówka o wymiarach 100 na 100 metrów z ratuszem i pastelowo kolorowymi fasadami kamienic z podcieniami. Niestety, w momencie, kiedy zwiedzam rynek, szpecą go wielka scena rozstawiona tuż obok ratusza i liczne samochody dostawcze zaopatrujące kramy z chińszczyzną.

Zupełnie inny klimat ma katedra zamojska, czy kościół pw. Św. Tomasza Apostoła. Została zaprojektowana tak, aby zmieścić wszystkich mieszkańców Zamościa. Według założyciela miasta miało ich być maksymalnie do 3 tysięcy i wszyscy powinni być wyznania rzymskokatolickiego. Kościół jest tak zaprojektowany, że jest 15-krotnym pomniejszeniem miasta, w którym stoi. W intencji Jana Zamojskiego miał być świątynią wotywną, dziękczynieniem za zwycięstwa na polach bitwy, a tak się składa, że większość z nich przypadało w dzień pański, więc według ordynata musiał przyczynić się do tego palec Boży.

Warto dodać, że renesansowe świątynie w Polsce należą do rzadkości, więc tym bardziej polecam zwiedzić katedrę zamojską. A propos nazwy i nazwiska Zamojski. Zwykle było tak, że nazwy miast były patronimiczne, czyli od nazwisk właścicieli, a w przypadku Zamościa jest inaczej. Gród za mostem – Zamość dał nazwisko swemu założycielowi.

Z czego jeszcze słynie Zamość? Na pewno z Akademii Zamojskiej, w której dziś mieści się prestiżowe liceum. Kiedy w latach 90. XVI w. Szymon Szymonowic dostał polecenie pozyskania kadry naukowej do nowo otwieranej Akademii Zamojskiej, transferował kilku profesorów ze starszej i słynnej Akademii Krakowskiej. Niektórzy sugerują, że od tego momentu trwają animozje między Krakowem a Zamościem, więc hejnał z zamojskiego ratusza grany jest tylko na 3 strony świata, ze świadomym pominięciem kierunku dawnej stolicy Polski.

Jak we Wrocławiu co chwilę można napotkać figurki krasnali, tak w Zamościu atrakcją są figurki Leśmianowskich bohaterów ballad. Co ma Leśmian wspólnego z Zamościem? Przez wiele lat pracował tu w kancelarii notarialnej, czego szczerze nienawidził. Nie przepadał też za samym miastem, które wydawało mu się nazbyt spokojne i nudne.

Zamość to też miasto Marka Grechuty. Jego dom również warto obejrzeć, oczywiście z zewnątrz, a najlepiej od strony podwórka, bo trzeba przyznać, że te podwórkowe zakamarki w Zamościu są bajeczne i faktycznie przypominają atmosferą włoskie miasta – szczególnie kiedy żar leje się z nieba, tak jak w momencie, kiedy sama penetrowałam te ulice.

Do zamojskich ciekawostek zaliczyć można też ulicę Grodzką, która dzieliła niegdyś miasto na stronę polską i żydowską a także ormiańską oraz najstarszą, wciąż działająca aptekę (Apteka Rektorska) w Polsce (nawet byłam zmuszona skorzystać z jej medykamentów).

Drugą po Zamościu stolica Roztocza jest Szczebrzeszyn rozsławiony za sprawą wierszyka Jana Brzechwy, nota bene krewnego wcześniej wspomnianego Leśmiana.

Szczebrzeszyn, potocznie zwany Cebulowem  – od uprawy płaskiej cebuli – jest dziś kojarzony z Festiwalem i Stolicą Języka Polskiego. Na rynku małej mieściny stoi pomnik Świerszcza, jest ławeczka ze świerszczami, kolejne świerszcze stoją nieopodal wejścia do dawnej synagogi… Świerszcze w Szczebrzeszynie mnożą się z roku na rok za sprawą plenerów rzeźbiarskich. O ile każdy kojarzy Szczebrzeszyn z łamiącą język rymowanką, to mało kto wie, że to miasto trzech wyznań i trzech kultur, czego śladem są do dziś stojące niemal obok siebie: cerkiew prawosławna, synagoga i kościół rzymskokatolicki. Co prawda dziś synagoga jest siedzibą domu kultury, to jednak w dwóch pozostałych świątyniach nabożeństwa wciąż się odbywają.

Będąc w Szczebrzeszynie warto zobaczyć podupadający, mocno zarośnięty, ale bardzo klimatyczny kirkut, czyli cmentarz żydowski, wspiąć się na wzgórze z wieżą widokową, by zobaczyć, jak pofałdowane jest Roztocze, czy też powędrować wąwozem lessowym, który w upalny dzień daje trochę chłodu, ale w deszczowy staje się niebezpiecznie śliski.

Roztocze to też mniej znane nam, Dolnoślązakom miejsca. Jednym z nich jest Krasnobród. To miasteczko szczególne, bo ślad objawienia i miejsce kultu. W Krasnobrodzie jest cudowne źródełko, którego woda według wieści gminnej ma moc uzdrawiania, nic dziwnego zatem, że wokół wody gromadzi się tam wielu turystów i pielgrzymów. Sama, po zwichnięciu kostki uznałam, że zamoczenie nogi w tej wodzie na pewno nie zaszkodzi 😊. Nie wiem, czy chłód strumienia czy moc wody pozwoliły mi znieczulić kostkę na tyle, że zrobiłam piechotą jeszcze kilka kilometrów.

W Krasnobrodzie na pamiątkę objawienia, jakiego doznał w 1640 roku młody mężczyzna cierpiący na epilepsję zbudowano pamiątkowy postument. Wieść niesie, że w Krasnobrodzie za sprawą cudownego obrazka uzdrowienia również doświadczyła żona Jana Kazimierza – Maria Kazimiera. A w 1690 roku Marysieńka Sobieska ufundowała tu kościół i klasztor dla dominikanów. Dziś kościół jest sanktuarium maryjnym, a obraz Matki Boskiej jest czczony prawie na równie z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Codziennie odprawiana jest ceremonia odsłonięcia i zasłonięcia obrazu.

Ciekawostka jest wmurowany w prawą nawę świątyni pocisk artyleryjski, który w 1944 roku wpadł do wnętrza, ale nie wyrządził strat i nikogo nie ranił.

Teren przy sanktuarium również wart jest zwiedzenia, ponieważ w drewnianych budynkach na podwórzu mieści się Muzeum Wieńców Dożynkowych oraz Muzeum Wsi Kranobrodzkiej. A kto od kultury woli naturę, może obejrzeć wielką wolierę z rozmaitymi odmianami gołębi i pawiami. A wszystko to za „co łaska”.

Dla tych, którzy chcą odpocząć od upału, który szczególnie daje się we znaki w miastach i miasteczkach, polecam spacer wzdłuż rzeki Tanwi. W tym celu z Krasnobrodu trzeba pojechać do Suśca, rodzinnego miasteczka Sylwestra Chęcińskiego. Na pamiątkę, skąd pochodzi reżyser „Samych swoich” ustawiono na przystanku dwie figury: Kargula i Pawlaka (ale gdzie tam ich do tych dolnośląskich, lubomierskich!). W Śuścu niegdyś przebiegała granica między zaborami rosyjskim i austriackim, stąd też dwie budki strażnicze w różnych kolorach pokazują, gdzie legitymowano podróżnych. Nas nikt nie legitymował i bez zbędnej zwłoki mogliśmy wejść na szlak wzdłuż rzeki, szukając ochłody i słynnych „szumów”, czyli progów wodnych oraz źródełka miłości, którego woda spełnia marzenia 😉. Szlak wzdłuż rzeki jest naprawdę urokliwy, niestety trafiliśmy na niski poziom wody i szumy, czyli wodospady nie robiły tak spektakularnego wrażenia, jakiego oczekiwaliśmy. Pocieszyło nas za to zimne piwo „U Gragamela”, czyli chyba jedynym punkcie gastronomicznym na tym szlaku, o którym mówią przewodniki.

Po ochłodzie, dla odmiany można wybrać się na zwiedzanie kamieniołomu w Józefowie, czyli wejść suchą nogą na dno dawnego morza i poszukać zaklętych w kamieniu śladów morskich stworzeń. Niestety, poza muszlami całkiem współczesnych ślimaków nie udało mi się niczego archaicznego odnaleźć, jednak na pocieszenie dostałam od przewodnika znalezione przez niego skamieniałe małże. Jeśli ktoś chce zobaczyć z góry kawałek Roztocza i Puszczy Solskiej, może w pobliżu kamieniołomu wdrapać się na 18-metrową kamienną wieżę. Mnie ta przyjemność niestety ominęła z powodu wspomnianej wcześniej, kontuzji (polewanie nogi cudowną wodą dało tylko krótkotrwała ulgę).

Za to pewnego znieczulenia oczekiwałam po wizycie w lipowieckiej winnicy i degustacji gronowych trunków. Przyznam, że już sam widok szpalerów winorośli na niewielkim wzniesieniu dodał mi energii, a wytrawne białe, różowe i czerwone wina wypite w takim anturażu skutecznie zachęciły do zakupu kilku butelek (na pamiątkę rzecz jasna). Nasze, kaczawskie winogrona czerpią swój smak z bazaltowej gleby, roztoczańskie owoce – z wapiennej. Czy jest jakaś różnica? Trudno powiedzieć, nie jestem fachowcem, ale z doświadczenia wiem, że wino najlepiej smakuje w miejscu, skąd pochodzi. Dlatego nie oczekuję, że przywiezione do domu zrobi na mnie takie samo wrażenie, jak tam – w Lipowcu.

Skoro jestem już przy doznaniach smakowych, to powinnam wspomnieć o Zagrodzie Guciów i ich słynnych podpłomykach. Zagroda to po prostu mały skansen we wsi Gucie, a podpłomyki to polska odmiana pizza bianca. Każdy, kto odwiedzi skansen i skansenową restaurację, może nie tylko zamówić podpłomyk, ale nawet nauczyć się go samodzielnie wyrabiać i piec.

Przepis jest prosty, na tyle, że nawet i moje nikłe umiejętności kulinarne wystarczą do zrobienia placka. Wystarczy zsiadłe mleko, trochę sody, soli, jajko, mąka, stolnica, wałek i… węglowa kuchnia. Ale jeśli ktoś nie jest szczęśliwym posiadaczem prawdziwej kuchennej blachy, upiecze podpłomyk na suchej patelni teflonowej.  Zachęcam 😊.

Na koniec roztoczańskiego tripu zostawiłam Zwierzyniec – siedzibę Roztoczańskiego Parku Narodowego. Z czego słynie Zwierzyniec? Ostatnio z festiwalu Rockowisko i z Letniej Akademii Filmowej. Ale od dawna z pięknego kościółka na wodzie, którego historia spaja się z losami Marysieńki Sobieskiej – żony trzeciego ordynata Zamojskiego – Sobiepana, a po jego śmierci – króla Polski Jaka Sobieskiego. Kościół pięknie wkomponowany jest w wyspę Jeziora Zwierzynieckiego, tym samym stanowi dowód na to, że natura wcale nie musi przeszkadzać architekturze i odwrotnie.

Na zakończenie zwiedzania Zwierzyńca, jaki i całego Roztocza polecam jeszcze kąpielisko -stawy Echo, na deser wizytę w browarze i kupno piwa zwierzynieckiego lanego z kija, ale do butelki 😊.

Na zwiedzenie całego Roztocza pewnie przydałby się tydzień, a może i więcej. Mnie udało się to zrobić w 4 dni. Bardzo owocne i wypełnione po brzegi 4 dni. Na pewno pozostał pewien niedosyt, ale to dobrze, bo wtedy jest szansa, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Tym bardziej, że „lubię wracać, tam, gdzie byłam”.

Iwona Pawłowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *