Wielka woda

Wystarczą trzy dni intensywnego deszczu a nasze strumyczki zamieniają się w rzeki, tymczasem rzeki przypominają swą szerokością jeziora a prędkością mogą rywalizować z górskimi wodospadami. Powodzie błyskawiczne to zjawisko znane mieszkańcom podgórskich i górskich miejscowości. I ja w ciągu swojego półwiecznego życia doświadczyłam kilku takich incydentów, co skutecznie nauczyło mnie pokory wobec wody.

Wielka woda od dziecka budziła mój lęk, bo jako kilkulatka na własne oczy widziałam dwie duże powodzie, podczas których niewinna Kaczawa rozlewała się pod dom moich dziadków, odcinając nas od szosy. Jedyną droga ucieczki była ścieżka pod górę, przez las w stronę Wielislawki. Dla małego dziecka, to było traumatyczne przeżycie, bo czułam się zakładniczką rzeki, bo nie wiedziałam, na ile jeszcze ją stać, jeśli nie przestanie padać deszcz, jeśli tama na Kaczawie nie podoła swojemu zadaniu. Patrzyłam przez okno na płynące psie budy, zwierzęta, kawałki zabudowań, płoty i ogromne drzewa. Woda była koloru kawy z mlekiem, spieniona i hucząca. Zalewała sad i babciny ogródek. Po paru dniach ustępowała, zostawiając po sobie glinę i śmieci oraz trudny do opisania smród i roje much nad padłymi zwierzętami. Dziadkowie i ich sąsiedzi liczyli straty, sprzątali, a potem oddychali z ulgą, że znów się udało, że woda nie weszła do domu, że dom dalej stoi.
Dziś ten poniemiecki dom jeszcze jest, choć nikt w nim nie mieszka, oparł się nawet powodzi tysiąclecia, może dlatego, że ci, którzy go dawno temu postawili, mieli w sobie pokorę wobec natury, czego nam coraz bardziej brakuje.
O tej pokorze przypomniał mi potem rok 1997. Pamiętam, jak znowu bardzo bałam się tej wielkiej wody, żywiołu, który uświadomił nam, jak jesteśmy mali w porównaniu z przyrodą, choć sobie przypisaliśmy panowanie nad nią. Woda wtedy przypomniała nam o kruchości tej naszej cywilizacji, techniki i w ogóle życia. Pod brudną tonią znalazły się drogi, domy, dorobek wielu z nas. Był to też czas wspólnoty, solidarności, zrzutek, składek, akcji charytatywnych, bo znowu odnaleźliśmy w sobie zagubioną w rutynie zwykłego dnia życzliwość; jak zwykle w trudnych momentach dziejowych. Szkoda, że tylko wtedy stać nas na ten odruch wspólnotowy i tak szybko nam mija, gdy sytuacja się normalizuje. Ale ważne, że jeszcze nie zatraciliśmy go w sobie zupełnie.

Mój syn, który urodził się w parę tygodni po Powodzi Tysiąclecia, teraz, kiedy znowu żywioł dał o sobie znać, pytał: Mamo, czy tak było w ’97? Widziałam, że bardzo przeżywa rozgrywający się na naszych oczach dramat mieszkańców Lądka, Stronia, Kłodzka czy też to, co dzieje się w pobliskich wsiach. A kiedy trzeba było, ruszył wraz z innymi młodymi ludźmi do pomocy tym, których bezpieczeństwo było zagrożone. To też dało mi do myślenia, że młode pokolenie tylko pozornie jest znieczulone obrazkami katastrof intensywnie, nagminnie i naturalistycznie serwowanymi w mediach, bo w takich sytuacjach odnajduje pokłady wrażliwości i empatii. Powódź pokazała im, że w gruncie rzeczy nie wszystko jeszcze zależy od woli człowieka, że natura znowu utarła nam nosa, a rzeczy materialne nie zawsze mają największą wartość.

Na dowód przedstawiam relacje młodych licealistów, którzy podzielili się swoimi refleksjami z tego dramatycznego weekendu w połowie września.
Antek
W niedzielę (15 września) około południa mama wysłała mnie, żebym sprawdził stan rzeki. Kiedy zobaczyłem na ul. 3 Maja workujących ludzi, szybko wróciłem do domu, przebrałem się w robocze ubrania i przyszedłem pomóc. Od tamtego momentu w głowie miałem jedynie wykonanie zadań dla mnie wyznaczonych, mimo bólu i mojej niezbyt dużej siły, adrenalina spełniła swoje zadanie, skutecznie mi pomagając w: przerzucaniu worków, szuflowaniu piachu, otwieraniu i podawaniu worków. Przez 8 godzin ręce odmokły mi do takiego stopnia, że naskórek sam schodził mi z palców po zdjęciu rękawiczek. Udało mi się nawet dostać do pickupa kierowanego przez straż leśną i razem z dwoma chłopakami dostarczaliśmy na Garbarską i Chojnowską worki i je rozładowywaliśmy do godziny 21. W międzyczasie udało mi się zgubić dwie łopaty.
Chciałbym pozdrowić chłopaków z pickupa i z całego serca podziękować wszystkim uczestnikom akcji.

Malwina
Na początku przychodziły same alerty, potem więcej o tym mówiono, aż w końcu niebo zaczęło łzawić obficie. Jeździłam razem z mamą na most, zatrzymywała auto a ja nagrywałam jak woda przybiera. Kaczawa zazwyczaj sięgała mi trochę za kostki. W sobotę wiedziałam, że woda była wyższa ode mnie o co najmniej dwie głowy. Oprócz deszczu pojawił się też silny wiatr, koty wracały do domu a sarny, które widzę przez okno w kuchni – zniknęły. Za to w zasięgu wzroku pojawiła się już rzeka. Tego samego dnia w południe rozcięłam z mamą siatkę ogrodzeniową i przeszłyśmy się na wały skontrolować poziom wody – rzeka była zaraz za wzniesieniem, ogromna i potężna. Brudna woda porywała wielkie konary i wszystko, co stało na jej drodze. Pierwszy raz w życiu widziałam taką ilość wody w pobliżu domu. Zaczęłyśmy rozważać ewakuację. Atmosfera robiła się napięta, pojawiło się wiele dylematów. Wciąż nie przestawało padać a nasz dom znajdował się nieopodal rzeki, która gotowa była nas zalać. W niedzielę wciąż padało, napięcie i stres się nasilił. Straż pożarna wraz z mieszkańcami ustawiała worki z piaskiem, umacniając wały. Rozdzwoniły się telefony. Sąsiedzi wypompowywali już wodę z piwnicy. Pod wieczór podjęłyśmy decyzję o ewakuacji. Opuściłyśmy dom wraz ze zwierzętami. O trzeciej nad ranem mama dostała informację, że dom jeszcze stoi. W poniedziałek nie było już deszczu, a mój dom nie został zalany. We wtorek świeciło słońce, ale sarny wciąż nie wróciły.
Ola
Od kilku dni zapowiadane były intensywne opady deszczu, wszyscy mieszkający blisko rzeki obawiali się powodzi. Z każdą godziną woda przybierała. Czując niepokój, mieszkańcy Nowego Kościoła zabezpieczali swoje mienie. Prognozy nie były optymistyczne, deszcz nie przestawał padać, a rzeka stawała się coraz wyższa. Kiedy obudziłam się w sobotę rano i wyjrzałam przez okno, okazało się, że rzeka wystąpiła z koryta.

Mimo że mój dom nie został zalany, z okna obserwowałam, jak woda wdziera się na posesje moich sąsiadów. Wszyscy w pośpiechu ratowali swój dobytek z nadzieją, że nie powtórzy się scenariusz z poprzednich lat. Z każdą godziną martwiłam się coraz bardziej o to co może się wydarzyć. Widziałam jak zalewa dom rodzinny mojego taty i bałam się o bezpieczeństwo moich bliskich. W nocy woda opadła, wszyscy myśleli, że najgorsze już za nimi. Jednak w niedzielę rzeka ponownie wylała, tym razem wody było jeszcze więcej. Pojawiły się nawet informacje o konieczności ewakuacji. Atmosfera stała się bardzo nerwowa, ponieważ nikt nie wiedział, czego tak naprawdę się spodziewać. Mieszkańcy informowali się nawzajem o swojej sytuacji. Po internecie krążyły zdjęcia z zalanej okolicy. Nagrania z mojej miejscowości pojawiły się w telewizji i pokazały ogrom zalanego terenu. W godzinach wieczornych woda w rzece opadła, a poniedziałkowy poranek ukazał skalę zniszczeń, ludzie stracili dobytek swojego życia.

Julia
13 września, w piątkowy wieczór, pierwszy raz usłyszałam niepokojące wiadomości o możliwej powodzi w moim mieście. Tak naprawdę na początku myślałam, że to tylko takie straszenie i przysłowiowe „dmuchanie na zimne”. Ten dzień zakończył się bez żadnych niespodzianek, więc spokojnie położyłam się spać. Następnego dnia rano, pierwszą informacją, jaką usłyszałam po przebudzeniu, było to, że Kaczawa wylała. Wtedy już lekko się zaniepokoiłam, jednak nadal nie wywołało to u mnie żadnych większych emocji. Wiedziałam, że takie sytuację zdarzały się już wcześniej.
Tego samego dnia w porze obiadowej, przyszedł do nas mój wujek, który mieszka wzdłuż rzeki. Był zdenerwowany i mówił, że woda nieustannie niebezpiecznie się podnosi. Wujek zjadł z nami obiad i od razu pojechał z powrotem do domu, aby kontrolować sytuację. Zauważyłam już wtedy, że to nie tylko takie gadanie, tylko sytuacja naprawdę robi się poważna. Postanowiłam tam pójść i zobaczyć rzekę na własne oczy.

Wieczorem, jeszcze tego samego dnia, poszłam z kolegą Kacprem w dół miasta. Gdy zbliżaliśmy się do rzeki, już z daleka było słychać szum wody. Ten dźwięk był niepokojący, ale już widok wody przerażał. Zobaczyłam wtedy silny, wielki nurt brudnej wody, w której pływały drzewa, śmieci i różne inne przedmioty. To było okropne. Wokół było pełno ludzi, którzy tak jak my przyszli zobaczyć rzekę.
Nieopodal tego miejsca znajduje się moja działka, która też położona jest nad rzeką. Chcieliśmy sprawdzić, w jakim jest stanie. Nie zaszliśmy jednak daleko, bo w połowie drogi zastała nas woda. Droga była zalana i w żaden sposób nie dało się przedostać. W oddali zobaczyłam ławkę, a tak właściwie samo jej oparcie. Przypomniałam sobie jak jeszcze niedawno siedziałam na niej. Ujrzałam także, jak po wodze powoli płynie kosz na śmieci i razem z nim jego zawartość. Był to naprawdę przykry widok i tak szczerze poczułam wtedy smutek. Nie strach, czy gniew, a smutek. Bałam się też, że moja działka pływa już w tej chwili w wodzie. Jeszcze niedawno sprzątałam ją razem z mamą, a tato kosił trawę i wyrywał chwasty.
W niedzielę, następnego dnia, poszłam tą samą trasą. Woda była dużo wyżej. Wcześniej poziom wynosił 3,3 m, a teraz prawie 4 m. Wzdłuż drogi znajdującej się obok rzeki były setki, jak nie tysiące worków z piaskiem. Z każdej strony słychać było syreny straży pożarnej. Było tam pełno ludzi i służb ratunkowych. Jedni gorączkowo o czymś rozmawiali, inni układali worki, inni wszystko nagrywali, a jeszcze inni po prostu stali i patrzyli na hipnotyzującą rzekę. Nie wiem, czy mi się tylko zdawało, czy tak naprawdę było, ale mam wrażenie, że nurt wody w niedzielę, był dużo bardziej rwący niż w sobotę. Wyglądało to bardzo niebezpiecznie i przerażająco. Wyglądało to jak scena z filmu.
Wracając do domu, zaczęłam o tym wszystkim intensywnie myśleć i doszłam do wniosku, że człowiek tak naprawdę nie ma najmniejszych szans z naturą. W jednej chwili, może stać sobie dom, następnego dnia przyjdzie wichura, pożar, czy też powódź i domu może już nie być. Wszystko co materialne, jest kruche i można to stracić nawet w przeciągu kilku minut bądź nawet i sekund. Dało mi to do myślenia i zaczęłam bardziej doceniać to, co mam.

Dominika
Powódź rozpoczęła się nagle. Najpierw pojawiły się duże kałuże, a potem woda zaczęła wdzierać się do niżej położonych miejsc, takich jak piwnice i garaże.
Strażacy i wojsko układali worki z piaskiem, żeby powstrzymać wodę, ale rzeki przelewały się ponad wałami.
W wielu miejscach nie było już prądu, a drogi stały się nieprzejezdne. Samochody tonęły w wodzie, a komunikacja była prawie niemożliwa. W mediach na bieżąco pojawiały się informacje o zamykanych szkołach, sklepach i ewakuacji całych osiedli. Strażacy i ratownicy nieustannie pracowali, ratując ludzi i zwierzęta, którzy zostali uwięzieni w swoich domach.
Na moje szczęście mieszkam w górnej części Złotoryi, więc nie odczułam tej katastrofy tak bardzo, jak inni np. w sąsiednich wioskach.
Sama wiem, że pomoc w takich sytuacjach jest najważniejsza, ponieważ wsparcie i zaangażowanie najbliższych może nie tyle co podnieść kogoś na duchu, ale również uratować domy i mieszkania przed większą tragedią.
Na weekend, kiedy opady dalej nie ustawały a woda utrzymywała swój poziom na ulicach, mój tata oraz jego znajomi z samego rana wyruszyli do Nowej Wsi Grodziskiej, pomagać przenosić worki z piaskiem przed dom przyjaciół moich rodziców, a ja z mamą na bieżąco sprawdzałyśmy, jak wygląda sytuacja.
Kiedy po paru godzinach woda przestała wdzierać się na parter, wszyscy odetchnęli z ulgą, jednak wiedzieliśmy, że sytuacja może zmieniać się diametralnie z minuty na minutę i trzeba ją stale kontrolować.
Po weekendzie nie dostaliśmy informacji o odwołanych zajęciach w szkole, dlatego było w niej bardzo mało osób, ponieważ spora część mojej klasy dojeżdża do placówki busem, które w tym dniu były odwołane z powodu ulew. Niektórzy nauczyciele z trudem dotarli na zajęcia, ale wszyscy bezpiecznie przyjechali.
Na szczęście nikt z moich najbliższych nie odniósł żadnej większej straty, jednak nie oznacza to, że nie ma ludzi, którzy tę sytuację przypłacili zdrowiem, a niestety w niektórych przypadkach nawet i życiem.
Takie katastrofy każą nam zreflektować się na chwilę, pomyśleć o tym, jak dobrze, że możemy obudzić się w ciepłym, komfortowym łóżku, wypić gorącą herbatę i przeczytać o tym, co dzieje się w naszym kraju, a nie musieć tego doświadczać.
W artykule wykorzystałam wypowiedzi: Antka Cichonia, Malwiny Krawiec, Oli Maciejskiej, Julii Feliksiak i Dominiki Ostręgi.
✎ Iwona Pawłowska