Lekarka trzech pokoleń
Pani Doktor Wolańczyk wyjeżdża na stałe do syna do Warszawy! Ta wiadomość zelektryzowała wielu mieszkańców naszego miasta, w tym redakcję „Echa”. Jak to? Trzeba się szybko umówić na wywiad z nią. Udało się, dała się namówić na wspomnienia o swoim życiu. Oddajmy więc głos osobie, która szczególnie mocno zapisała się na kartach historii naszego miasta:
„Pochodzę z Górnego Śląska, z rodziny kupieckiej. Urodziłam się w Świętochłowicach (po śląsku to Świętochlowice) 13 czerwca 1932 roku. Tam był wtedy dobry szpital położniczy, a mieszkaliśmy w Chorzowie. Moi rodzice to Teresa i Franciszek Kleszczyńscy. Ojciec pochodził z Pomorza, z Nowego Miasta Lubawskiego, przyjechał na Śląsk na praktykę do fabryki „Wyk”. Walczył w powstaniu śląskim. Miałam brata Leopolda. 4 lata chodziłam do szkoły niemieckiej, innej nie było. Średnia szkoła była już polska i miałam w niej trochę problemów z powodu mojej gwary śląskiej, którą się posługiwałam na co dzień.
Następnie skończyłam medycynę, rozpoczęłam studia w Szczecinie (bo tam się dostałam ze względu na niezbyt akceptowane pochodzenie społeczne), a skończyłam w Śląskiej Akademii Medycznej w Zabrzu-Rokietnicy. Po pierwszym roku studiów miałam stypendium za wyniki w nauce. Na studiach poznałam swojego męża Andrzeja, starszego o 4 lata ode mnie.
Urodził się we Lwowie. Jego rodzice to Stefania i Marian. Jak się poznaliśmy, to on już był lekarzem – ginekologiem. Jego kuzynowie także byli lekarzami: Adam – ortopedą, a Tadeusz – chirurgiem wojskowym. Witold skończył medycynę w Irlandii. Mój teść był polonistą, uczył w lwowskich liceach. Zrobił doktorat na Uniwersytecie Lwowskim, był wiceprezesem Sokolstwa Polskiego. Otrzymał w 1921 r. list od Papieża Piusa XI z błogosławieństwem dla rodziny Wolańczyków.
Po wysiedleniu ze Lwowa dotarli na Śląsk – do Bytomia, gdzie teść zakładał bibliotekę Śląskiej Akademii Medycznej, którą potem kierował do śmierci. Pamiętam nasze wesele na Śląsku w 1958 r.: nasze rodziny siedziały po dwóch stronach: Ślązacy i Lwowiacy osobno. Ci ostatni śpiewali „Czerwony pas”, a moi – „Od bytomskich strzelców”.
W 1963 r. urodziłam syna Tomasza i musieliśmy zmienić miejsce zamieszkania ze względu na jego astmę. Tam było bardzo zanieczyszczone powietrze, a wtedy nie było jeszcze sterydów i sposobów leczenia astmy. Wzięliśmy z mężem gazetę „Służba Zdrowia” i szukaliśmy ogłoszenia, gdzie potrzebują dwóch lekarzy i jest czyste powietrze. Andrzej sprawdził na mapie, gdzie leży ta Złotoryja i przeprowadziliśmy się tutaj. Otrzymaliśmy to mieszkanie, które potem wykupiliśmy od miasta. Tomek miał wtedy roczek. Po przeprowadzce mąż dał mi rok na nauczenie się literackiego polskiego – bez wtrącania słów śląskich. Postawił skarbonkę: 2 złote za każde niepoprawne polskie słowo. Po roku skarbonka była pusta, a Andrzej mówił perfekt po śląsku.
Ja znam dobrze niemiecki i angielski, a także trochę greckiego i węgierskiego.
Dla mnie dziecko było zawsze świętością. Dzieci sprawiały mi największą radość. Nie umiałam przejść obojętnie, jeśli widziałam jakieś chore, zapłakane dziecko – same, bez mamy. Sobota czy niedziela, gdy była taka potrzeba, jechałam zbadać noworodka. Na początku mojej pracy na oddziale mieliśmy najwyższy wskaźnik umieralności noworodków w województwie wrocławskim. Dzieci umierały z powodu zakażeń. Po roku zeszliśmy na najniższy.
Zrobiłam porządek na oddziale, z tego powodu „nienawidziły” mnie położne i panie sprzątające. Zwracałam ogromną uwagę na higienę. Matki też były często „objeżdżane” przeze mnie, choćby za długie paznokcie, które przeszkadzały w pielęgnacji dziecka, czy zapach alkoholu lub papierosów. Dziecko musiało być rozebrane do badania, przy okazji sprawdzałam, czy jest czyste. Przyjmowałam pacjentów także w domu. Zawiesiłam wizyty domowe dopiero w okresie pandemii. Od 14 lat pomaga mi pani Zosia – moja opiekunka i przyjaciółka. Zawsze miała dla maluchów coś dobrego w kuchni.
Pracowałam 40 lat, byłam ordynatorem oddziału pediatrycznego. Gdy przekazywałam chore dzieci do kliniki do Wrocławia, nigdy mi nie odmówiono. Mój wykładowca na studiach powtarzał, że dobrym pediatrą może być tylko kobieta, która urodziła i wychowała dziecko. Ona wie, co to jest macierzyństwo. Codziennie odmawiałam modlitwę: „Panie Boże daj, żeby żadna matka przeze mnie nie płakała”.
W klinice we Wrocławiu zrobiłam specjalizację I i II stopnia z zakresu pediatrii. Trwało to trzy lata, w czasie których od poniedziałku do piątku nie było mnie w domu. Pamiętam taki moment, gdy leciałam do autobusu w Rynku, a za mną biegł w piżamce mój syn. To było bardzo przykre. Zawsze starałam się poszerzać wiedzę. Wielokrotnie byłam w Warszawie na 14-dniowych kursach podyplomowych.
Tomek poszedł w nasze ślady, został także lekarzem. Widział w domu, jak wygląda praca lekarza i sam się na ten zawód zdecydował. Zawsze był bardzo dobrym uczniem w szkole podstawowej i średniej. Dwukrotnie był laureatem ogólnopolskich olimpiad. Skończył z wyróżnieniem Akademię Medyczną we Wrocławiu. Zrobił specjalizacje w zakresie neurologii, a potem psychiatrii dziecięcej. Jest uznanym specjalistą w zakresie badań i leczenia ADHD, profesorem w Warszawskiem Uniwersytecie Medycznym. Miał również staż w klinice w Berlinie. Dojeżdżał do szpitala rowerem, a w czasie wolnym chodził na premiery teatralne. Te zainteresowania wyniósł z domu.
Ostatnio ubyło mi wielbicieli, chyba z racji wieku. Mam za to wielu przyjaciół. Będę na pewno jak najczęściej odwiedzać Złotoryję.” A my dziękujemy pani Marii w imieniu ogromnej rzeszy jej pacjentów i życzymy wielu lat w zdrowiu. Do zobaczenia w Złotoryi, jak to obiecała na zakończenie rozmowy.
*
Z okazji 90. urodzin pani Marii ukazał się na stronie TMZZ artykuł Alfreda Michlera, z którego pochodzi ta wypowiedź, chyba najlepiej oddająca rolę pani Doktor w naszej złotoryjskiej społeczności:
„Pani doktor Maria Wolańczyk to lekarz z powołania, który kompleksowo ocenia stan zdrowia pacjenta i z wielkim uporem dąży do postawienia właściwej diagnozy. Pacjenci, z którymi przyszło jej pracować, to grupa nadzwyczaj trudna do diagnozy i wymagająca. Wywiad lekarski jest wywiadem przeprowadzanym z rodzicem, a nie samym pacjentem – choć czasami ma się wrażenie, że Pani doktor zna tajemny język niemowląt i dzieci, nie raz udowadniając rodzicom, że oko fachowca widzi więcej😉.
Doktor Maria ma podejście do dzieci i ich dobro zawsze stawia na pierwszym miejscu. To lekarz, który czeka na informację zwrotną, czy leki zadziałały, jak czuje się dziecko. Prywatnie to osoba otwarta, mówiąca wprost, co myśli, a przy tym bardzo dociekliwa. Te cechy sprawiają, że jest wprost urodzona do zawodu, który wykonuje, za co wdzięczne jest jej już kilka pokoleń złotoryjan.
Dla wszystkich doktor Maria Wolańczyk, a dla naszej rodziny zawsze ,,Ciocia”. Poznaliśmy się, kiedy gromadka małych Antonowiczów się urodziła i jak wszystkie dzieci zaczynały chorować. Dla rodziny wielodzietnej było to nie lada wyzwanie. Dzieci nie wybierały na chorobę dni tygodnia, święta i weekendy. To był standard. Dostaliśmy od Boga kogoś, kto na wizytę przyjmował zawsze. Kogoś, kto pokochał i troszczył się o nasze zdrowie jak własna mama. Z czasem ,,Ciocia” stała się częścią naszej rodziny i jest nią do dziś. Swoją opieką otoczyła już nawet przyszłe pokolenia. Osoba o wielkim sercu, zawsze mająca na względzie dobro pacjentów, a w szczególności dzieci. Jeżeli tylko widziała potencjalne zagrożenie dla maluszków, nie bała się ,,ustawić” każdego, kto stanął na jej drodze. Dzięki tzw. nadsłuchowi jest w stanie po dziś dzień usłyszeć nawet najcichszy szmer serca, nie raz ratując przy tym życie. Pracując jako ordynator w szpitalu ocaliła zdrowie i życie wielu dzieciom.
Ciociu, dziękujemy Ci za serce i troskę, za to, że pokazujesz nam jak walczyć o dobro drugiego człowieka. Dziękujemy Ci przede wszystkim za to, że JESTEŚ! Kochamy Cię!” – to myśli i serdeczne słowa Krystyny i Leszka Antonowiczów oraz ich dzieci i wnuków.
Alfred Michler dodaje do tego:
„Mamy trzech pokoleń złotoryjskich maluchów mogły być pewne, że oddają swoje pociechy w dobre, serdeczne ręce „Wolańczykowej”. Moja rodzina może to poświadczyć w generacji moich córek, a później także wnuków. Mocne, ale trafne, jednoznaczne, nieraz twarde słowa dla rodziców, a serdeczność i troska dla dzieci. I nieustanna praca, doskonaląca warsztat pracy według najnowocześniejszych osiągnięć współczesnej medycyny.”
Wioleta Michalczyk